„Rzec by można – natura oszalała. Gdyby nie to, że dużo proroctw Leonarda da Vinci już się spełniło, właśnie spełnia się na naszych oczach i naszych organizmach, a wiele wskazuje, że inne, te najstraszniejsze, niebawem się spełnią.
«Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy wchodzicie», powtórzy za Dantem ktoś, kto ma już za sobą lekturę profecji. Ale powtórzy to z oniemiałym przejęciem, z dreszczem i zadziwieniem. Przecież siłą tego gatunku – który Leonardo uprawiał równolegle z innymi drobiazgami, jak bajki czy aforyzmy – jest to, że nasze małe i wielkie apokalipsy, które znajdziemy w tej książce (Księdze) wydają się nam spełnione lub prawdopodobne, na pewno bardziej, niż mogły wydawać się jego współczesnym. (…) Leonardo wie, bo widzi, jakie jest przeznaczenie tego, co człowiek może pomyśleć, czego pragnąć, w czym i z czym eksperymentować. Kataklizmy, horrory, przewroty wyrastają z ciemnego ziarna tego, czym człowiek jest. Jeśli może – człowiek, sprawca rzeczy, które dzieją się w proroctwach artysty – zmienić się w Boga, ustanowić kapryśnie własne reguły, poddać świat, siebie i bliźnich szalonej próbie, dzikiemu doświadczeniu, zrobi to. I właśnie na tym, na ludzkiej perwersji, opiera Leonardo swoje wizje. Dopowiada ich skutki i kres”.
(ze wstępu Jarosława Mikołajewskiego)
Czytelnik pierwszego polskiego wydania Wicekrólów dostaje dzieło wspaniałe. Największą włoską powieść po Narzeczonych Alessandra Manzoniego, jak twierdził sam Leonardo Sciascia. A przecież Narzeczeni to arcydzieło romantyzmu, prozatorski odpowiednik Pana Tadeusza. […] Trudno nie ulec ogromnemu wrażeniu, jakie robi ta złożona historia, utkana z wyrazistych, barwnych charakterów, naniesiona na wydarzenia Risorgimenta, lecz osadzona przede wszystkim w samej sycylijskości – w kulturze myślenia pokoleniowo powtarzalnego, i w naturze rytualnego bycia na świecie.
Federico De Roberto (1861–1927) zaczął pisać swoje arcydzieło w 1891 roku, a ujrzał jego wydanie w 1894. Akcji nadał typowy dla literatury sycylijskiej charakter opowieści rodzinnej – rodzina bowiem jest w powieściopisarstwie Wyspy szczególnie czułym laboratorium odwiecznego obyczaju zrośniętego z sankcjonowaną perfidią, przywiązania i obrzędu, który pokrywa okrucieństwo, dziedziczną bezduszność, pragnienie posiadania i zemsty. […]
Zachwyciłem sie tym teksem, który jest poematem- łącznie z Twoim wczesnym wierszem, zachowującym świeżość. Pię120kny tekst, gratuluję. Jest w nim coś niezwykłego, wspaniale niedzisiejszego. Świat lśni, mimo że bogowie postarzeli się. Tu może jedyna uwaga: a może bogowie wcale się nie zestarzeli, może- w ukryciu- są nadal potężni? Fragment listu.
Tradycyjnie, często niemal automatycznie, językoznawstwo bywa oddzielane grubą kreską od nauki o literaturze; czasem nie rysuje się kreski, lecz kopie głęboki kanion. Na dnie takiej przepaści kłębią się i nawarstwiają sprzeczności oraz kontrowersje, zaś ponad otchłanią unoszą się okrzyki oburzenia: językoznawstwo i nauka o literaturze (a o poezji w szczególności) to dwie odrębne dziedziny ludzkich działań, z których każda ma swój własny przedmiot badań i każda rządzi się własnymi prawami. Przyziemną domeną językoznawcy są odmiany przez osoby i przypadki, zaś bliższą gwiazd domeną badacza prozy i poezji odmiany stylów, osobowości obdarzonych talentem twórców i sposoby użycia języka w celach wyższych niż zwykła codzienna komunikacja. Językoznawca opisuje, literaturoznawca interpretuje; pierwszy ocenia poprawność tekstu lub dyskursu (czyli zgodność z przyjętą normą), drugi oryginalność utworu (czyli odstępstwa od normy). Trzecia dramatis persona, czyli twórca, pisze teksty paraliterackie, literackie, poetyckie; z punktu widzenia badaczy języka i sposobów jego używania, a także teoretyków literatury, którzy okopują się na stanowiskach zakładanych na jednym lub drugim skraju przepaści, rola autora ogranicza się do roli dostawcy towaru, on sam zaś na ogół trzyma się z daleka od zawiłości teoretycznych meandrów.W analizach tekstów, a tekstów literackich w szczególności, pierwsze miejsce zajmuje tradycyjnie semantyka leksykalna, a więc znaczenia poszczególnych słów i większych partii dyskursu. Krytycy literaccy, teoretycy literatury i badacze przekładu zastanawiają się nad możliwościami schwytania i ujarzmienia tego, co im się wymyka: problemu wielości znaczeń, sieci pozajęzykowych odwołań, skomplikowanych mechanizmów i granic interpretacji. Gramatyka schodzi wtedy najczęściej na drugi plan jako domena pozbawionych polotu i wyobraźni językoznawców. A przecież cytując sztandarowy slogan twórcy gramatyki kognitywnej, amerykańskiego językoznawcy Ronalda Langackera gramatyka symbolizuje treść. I wymaga wyobraźni.W poniższych rozważaniach postaram się na tyle na ile jest to możliwe abstrahować od semantyki leksykalnej, czyli znaczeń słów, fraz i zdań, skupiając się w zamian na Langackerowskiej gramatyce będącej symbolem treści; jednym słowem, szukać odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób sensy gramatyki łączą się z sensami słów, tworząc spójną całość wiersza. Bo, parafrazując Andrzeja Stasiuka, to nie musi być tak jak z odbiorem literatury przez niezbyt przygotowanych. Czytają czasowniki i rzeczowniki, podmioty i orzeczenia.Bo weźmy, na przykład, poezję. Badacz języka z pewnością może powiedzieć coś interesującego na temat wiersza, przyglądając mu się niejako z pozycji materiałoznawcy, a badacz literatury może wzbogacić językoznawczą analizę, wtajemniczając językoznawcę w tajniki własnego warsztatu. Jeśli połączą siły, być może się okaże, że autor wiersza, nieświadom pełni własnej sprawczej mocy, używa języka dokładnie tak, jak chciałby mu to doradzić językoznawca. I może da się sprawić, że gramatyka poezji ukaże się nam jako poezja gramatyki.
Pewnego dnia przyszło mi do głowy, że nasz dom nie jest jedynym, w którym gotuje się według żydowskich przedwojennych przepisów. Może gdzieś na świecie istnieją podobne zeszyciki z zapiskami zawierającymi fragmenty minionego świata, które można będzie znów przywrócić do życia? I rzeczywiście udało mi się skontaktować z wieloma fantastycznymi ludźmi, którzy zechcieli podzielić się ze mną swoimi rodzinnymi historiami. Okazało się, że, podobnie jak u nas, przepisy były często jednymi z niewielu rzeczy, które udało się ocalić z wojennej pożogi. W powojennej Polsce czasem przez wiele lat funkcjonowały w ukryciu pod aryjskimi nazwami. Bywało, że wraz z rodzinami przebyły tysiące kilometrów, a w nowych ojczyznach ich nazwy i nietypowe smaki wprawiały miejscowych w zdziwienie lub wywoływały zachwyt. Każdy przepis kryje za sobą historię konkretnych domów, ludzi i rodzin. Czasem już sam zapach niektórych potraw przywołuje na myśl ukochane osoby i miejsca, wywołuje wzruszanie lub pozwala lepiej radzić sobie z tęsknotą. Być może wspólne gotowanie pozwoli na powrót poczuć łączność z przedwojennym światem polskich sztetli, synagog i jesziw.
Pozwalamy, żeby na ulicach demokratycznych miast demokratycznych krajów, w imię swobód demokratycznych, odbywały się parady nienawiści i nietolerancji. To zły znak. To nie jest demokracja. Demokracja nie polega na przyzwoleniu na zło, nawet najmniejsze, bo ono może nie wiadomo kiedy urosnąć.
Marek Edelman
Uważany za jednego z najwybitniejszych polskich kompozytorów, wciąż odkrywany i nadal nieodkryty Karol Szymanowski. Człowiek kontrastów, w którego muzyce i życiu rozbrzmiewają tonacje klasyczne i nowoczesne, kosmopolityczne i ziemiańsko polskie. W Książce do pisania mówi własnymi słowami o procesie twórczym, inspiracjach, doświadczeniach. Mówią też o nim przyjaciele, jak Jarosław Iwaszkiewicz, i krytycy. Część zawartych w Książce cytatów ukazuje kompozytora z mniej znanej strony jako wytrawnego podróżnika zakochanego w kulturze śródziemnomorskiej. Jedną z najbardziej brzemiennych w doświadczenia wypraw odbył na Sycylię, gdzie odnalazł inspirację do tak ważnych dzieł jak Król Roger czy cykl Mity.Autorem wyboru treści do Książki jest Bogdan Tosza, dyrektor Filharmonii im. Karola Szymanowskiego w Krakowie. Całość dopełniają znakomite zdjęcia pochodzące z najważniejszych archiwów spuścizny Karola Szymanowskiego.
O mroku przebywamy fortyfikacje opasujące miasto; mury o średniowiecznych kształtach, o przyczółkach zębatych otaczają nas dokoła; znajdujemy się u wrót Gospody Angielskiej. Mimo ciemności co za widok! Wybornie ktoś nazwał Gdańsk Norymbergą nadbałtycką [].Gdańsk na zewnątrz wygląda nadzwyczaj malowniczo, bo ma niesłychaną rozmaitość kształtów i z rozbujaną fantazją się wznosił.Ulice są wąskie, część z nich znaczną zajmują ganki dające przystęp do domów. [] Po gankach, które odcechowują główne stare ulice, zwracają oczy szczyty domów. Tu znowu największa rozmaitość i malowniczy ogół. Nie ma dwóch domów do siebie podobnych. Znać, że w XVII wieku i w XVI najwięcej budowano, zdobiono, odnawiano, bo cechą jest Odrodzenie i sty jeszcze późniejszy rococo prawie. Ale szczegóły (nie zawsze z wielkim smakiem pomyślane i wykonane) giną w najcudowniejszej całości stworzonej tym mnóstwem drobnostek. W każdej z nich jest myśl, i to tajemnica, dla której wszystko to uderza, podoba się, pociąga. Każda kamienica jest, można powiedzieć, indywiduem, poznajesz w niej właściciela, czytasz jego historię, wypowiada ci jego wiarę, upodobania, zajęcia, majątek i fantazją. Mówią o jednej kamienicy, której zbogacony właściciel cały kamienny rzeźbiony front sprowadził sobie z Florencji; [] Na szczytach tam anioł, tu zwierzę symboliczne, posągi świętych, mitologiczne bóstwa, dziwaczne potwory, tablice rzeźbione, wieńce kwiatów, kariatydy osobliwsze, znaki, godła. [] Dodajcie w takiej ulicy, przy gankach i facjatach, gdzieniegdzie rzucone drzewo, w głębi gotycką wieżycę kościoła, na pierwszym planie zasklepioną łukiem bramę starą, a będziecie mieli obrazek, który najwybredniejszemu pejzażyście mógłby posłużyć do stworzenia arcydzieła..
Autorzy tomu Chasydyzm. Źródła, metody, perspektywy to dream-team akademickich gwiazd, a poruszane tematy to lista życzeń wszystkich zainteresowanych chasydyzmem. Praca aktualna, oryginalna i wszechstronnanic podobnego dotychczas jeszcze nie istniało.Shaul StampferMarcin Wodziński przekonał do tego projektu jedenastu znanych badaczy chasydyzmu. Powstała praca, która jest czymś znacznie więcej niż tylko doskonałym podręcznikiem: autorzy rozważają tu bowiem szerokiespektrum kluczowych kwestii dotychczas słabo zauważanych w historii tego ruchu pietystycznego. [] Intelektualnie pobudzająca, świetnie napisana i wciągająca, książka ta zapewne trafi do każdego zainteresowanegonowoczesną historią Żydów.Abraham AscherImponująca praca []. Czytelnik dowiaduje się nowych rzeczy o chasydyzmie, a jednocześnie poszerza horyzonty myślenia o źródłach w zupełnie nowy sposób.
Notes do prowadzenia prywatnych zapisków, ilustrowany archiwalnymi fotografiami Krakowa – od Sukiennic po Nową Hutę – oraz tekstami znanych poetów, prozaików i pamiętnikarzy, których losy i twórczość w taki czy inny sposób splotły się z dziejami podwawelskiego grodu. Lirycznie, nostalgicznie, satyrycznie - tyle tonów tej piosenki o Krakowie, ile głosów z przeszłości i teraźniejszości.
Strony numerowane; notes z indeksem ułatwiającym porządkowanie dokonanych wpisów.
Współczesna powieść traktująca – na wielu planach i z kilku perspektyw czasowych i osobowych – o problemie pamięci i traumy Holokaustu.
NAVA SEMEL (1954–2017) – wielokrotnie nagradzana izraelska powieściopisarka oraz dramatopisarka. Napisała kilkanaście utworów, w tym powieści, sztuki, scenariusze oraz libretta. Absolwentka historii sztuki na Uniwersytecie Telawiwskim. Pracowała jako dziennikarka, krytyczka sztuki, producentka muzyczna, radiowa i telewizyjna. Otrzymała Nagrodę Premiera Izraela w dziedzinie literatury (1996) oraz nagrodę Pisarek Basenu Morza Śródziemnego we Francji (1994). Została uhonorowana tytułem Kobiety Roku w dziedzinie Literatury Miasta Tel Awiw (2007).
Nava Semel była członkinią Zarządu Dyrektorów Massuah – Instytutu Studiów nad Holokaustem, Fundacji na Rzecz Ofiar Holokaustu oraz Rady Zarządzającej Instytutu Yad Vashem. Uczestniczyła w międzynarodowych kongresach w Izraelu, Niemczech, Austrii, Francji, Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Egipcie, Rumunii, Irlandii, Włoszech, Australii i innych państwach.
Prace nad traktatem, który wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, trwały długo. Badawcza intuicja potrzebowała czasu, by przekształcić się w pewność. Ta z kolei niosła w konsekwencji świadomość narażenia życia, wolności, a w najlepszym razie kariery. Nauka nie mogła przecież naruszyć doktryny. W dodatku Kopernik nie był dysydentem, ale głęboko wierzącym katolikiem. Dlatego tak długo wahał się, co zrobić ze swoją słoneczną teorią. Najpierw, w 1510 roku powstał Komentarzyk, krążący w odpisach wśród przyjaciół astronoma. Główne dzieło, De revolutionibus, datuje się na rok 1530. W 1533 roku poglądy warmińskiego uczonego zreferowano papieżowi Klemensowi VII. Norymberski teolog Andreas Osiander, podówczas już radykalny, nie stroniący od skandalu zwolennik reformacji, usunął z tekstu Kopernika przedmowę autora i opatrzył go własną, w której dowodził, że to tylko hipoteza, niekoniecznie prawdziwa, umożliwiająca jednak konstrukcję ciekawych modeli matematycznych. Norymberczyk rozszerzył też tytuł dzieła astronoma: odtąd miał brzmieć: De revolutionibus orbium coelestium.
Leonardo niestrudzenie pragnął uchwycić harmonię wszechświata, unaocznić przemyślaną doskonałość rzeczy stworzonych: powietrza, które posiada swoją gęstość, pulsujących pod skórą żył, cienia o różnorodnej sile, barwie, nasyceniu. Niestrudzenie badał najróżniejsze zjawiska i próbował znaleźć zasadę, która je łączy. Chciał rozwikłać zagadkę wszechświata. Zdawało się mu, że można to osiągnąć przez malarstwo – według niego najwyższą i najszlachetniejszą ze sztuk. Głoszony prymat malarstwa Leonardo uzasadniał między innymi dwoistą, a nawet troistą istotą tej gałęzi sztuki, będącej zarazem nauką i filozofią. Wierzył, że dzięki malarstwu można odsłonić regułę życia – nie poprzez kopiowanie fizyczności materii, czyli niedoskonałych, rzeczywistych tworów przyrody, ale poprzez naśladownictwo twórczych sił natury. Leonardo pisał o metodach, dzięki którym można osiągnąć najwyższy poziom iluzji przedmiotowej, sugestię naocznej prawdy, wrażenie realności i fizycznego ciężaru materii, postrzeganych najważniejszym z ludzkich organów, okiem – „oknem duszy”, a także innymi zmysłami. Naprawdę interesowało go jednak to, co niepoznawalne – natura naturans – przyczyna rzeczy. Na jednej z kart Codice Atlantico rozpaczliwie pytał sam siebie: „O, Leonardo, czemu się tak trudzisz?”. Gorączkowo notował, szkicował – tuszem, kredką, ołówkiem, pędzlem. Badał zagadkę istnienia. W przyrodzie, matematyce, geometrii, ale i w poruszeniach duszy poszukiwał wzorców jednoczących kosmos, związków łączących wszystko we wspólną całość. Leonardo wierzył w możliwość wielkiej, artystycznej i filozoficznej syntezy świata i dążył do niej – daremnie – przez całe życie… (ze wstępu Joanny Kilian)
Słowa, słowa Nasi sprzymierzeńcy, świadkowie, sędziowie; żyjemy z nimi, obok nich, widzimy, jak się rodzą, jak żyją, jak umierają. Jedne, choć czas ich minął, opierają się, walczą o przetrwanie, inne odchodzą cicho, niezauważenie. Ileż słów odprowadziliśmy na zawsze, ile pogrzebaliśmy na cmentarzyskach pamięci. Słów, które umarły, nie da się przywrócić do życia, można je tylko opłakiwać. Ale cudem i tajemnicą jest to, że w ich miejsce rodzą się nowe. Prawdziwym dramatem jest śmierć języka, bo razem z nim w otchłań niepamięci zapada część naszej tożsamości, naszej historii, nas samych. Płacząc nad taką śmiercią, opłakujemy własne przemijanie.
Ilekroć wysiadam z pociągu w Krakowie, czuję się jak Thomas Hutter u wrót zamku hrabiego Orloka. Duchy wyzierają z każdego kąta, tyle że mniej groźne niż u Murnaua. Nie żywią się krwią, a jedynie bezgłośnie towarzyszą przyjezdnym.Zaczęłam regularnie przyjeżdżać do Krakowa jako nastolatka. Jeździliśmy z tatą, którego rodzina się stamtąd wywodziła. Potem przyjeżdżałam z koleżankami i przyjaciółmi, ale to jesienne podróże z tatą ukształtowały moje uczucia do tego miasta. Podczas naszych wojaży nigdy nie spytałam ani gdzie jego rodzice mieszkali, ani kiedy i dlaczego przeprowadzili się do Warszawy. Takie pytania rodzą się dopiero w głowach osób po drugiej stronie smugi cienia. Znacznie więc później dowiedziałam się, że na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku dziadek, prawnik i urzędnik bankowy, podjął pracę w stolicy, gdzie powstawały centralne urzędy nowego państwa. Taką drogę odbyło wielu młodych ludzi wykształconych w Wiedniu i Galicji. Pozostałością owych zamierzchłych dziejów jest fakt, że tata z galicyjska myli kotlet ze sznyclem. Choć dla mnie wegetarianki nie ma to najmniejszego znaczenia.Nie wiem, dlaczego wyruszaliśmy zwykle w listopadzie. W latach siedemdziesiątych zeszłego stulecia listopady były ciemniejsze, zimniejsze, bardziej deszczowe, mgliste, ciągnące się dłużej, niż ciągną się teraz. Naznaczone piętnem Nocy listopadowej. Kto dziś, prócz polonistów, zna tę sztukę, która wówczas wywoływała u mnie dreszcze na plecach? Listopad dla Polaków niebezpieczna pora itd.Listopady zdawały się mi się wówczas tak długie, bo życie potrzebuje czasu na rozbieg. Wtedy jeszcze nie gnało na złamanie karku. Jak w przypowieści o młodym mnichu, który wstaje o świcie, modli się, po czym cierpliwie brnie przez dzień bez końca, aż wreszcie gdy stracił wszelką nadzieję, że kiedykolwiek zapadnie noc przychodzi czas wieczornej modlitwy. Chwilę później młody mnich jest starym mnichem. Dalej zrywa się wcześnie, klepie pacierze bo nic innego nie potrafi robić, żaden inny pomysł nie przychodzi mu do głowy po czym jest już pora na modły przed snem. Tak czy owak, kilkudniowe wypady do Krakowa stanowiły miły przerywnik w listopadowej monotonii.
Książka Joanny Olkiewicz o Sycylii zaczyna się tak jak trzeba od mitu, od starcia Zeusa z Tyfonem, a kończy mniej poetycko uwagami o biedzie, zacofaniu, polityce. Ale najważniejsza jest w niej zawsze historia. Sycylii nie da się bowiem zrozumieć bez znajomości jej dziejów, na ogół zagmatwanych. Trzeba wielkiego talentu, aby uprościć to, co złożone, nie gubiąc przy tym szczegółu, nie uogólniając. Olkiewicz widzi Sycylię w kalejdoskopie historii i legendy. Co rusz zmienia punkt widzenia, czasami coś powiększa, przybliża, kiedy indziej spogląda z dystansu. Miesza dziedziny, krajobrazy, zrównuje to, co wzniosłe, z tym, co bliskie życiu. Nie zapomina o ludziach tworzących historię wyspy, zarówno tych zapisanych w annałach, stojących w pierwszym szeregu, jak i tych ginących w pomroce dziejów. Sycylia Olkiewicz jest areną zmagań potężnych sił historii, narodów i religii, a zarazem kameralną sceną, przez którą jak w teatrze defiluje galeria postaci-aktorów, o wyrazistej fizjonomii. Są Grecy, Rzymianie, Arabowie, Żydzi, Normanowie, Andegaweni i Aragończycy, są Burbonowie, współcześni Włosi i Amerykanie. Są królowie, żołnierze, spiskowcy, dziwacy i subtelni miłośnicy sztuki. Są kroniki historyczne i współczesne powieści, jest architektura i film, a obok nich, a właściwie pod nimi surowce naturalne, zmieniające wygląd wyspy. Są morze i góry, są miasta i wsie. Olkiewicz należy do nielicznego grona wielkich popularyzatorów, miłośników Italii, piszących ze znawstwem i miłością. Powtarza to, co winno być powtórzone, i zachęca, aby szukać własnych tropów, wytyczyć prywatny dukt pośród tego, co już istnieje w historii, literaturze, w sztuce. Bo tylko w ten sposób da się poznać i zrozumieć wyspę, o której Sciascia pisał, że jest tajemnicza, bezlitosna, mściwa i przepiękna.
Opowiadanie „Dos meserl” zostało po raz pierwszy opublikowane w tygodniku „Jidiszes Folkslblat” w Sankt Petersburgu, w 1887 roku, a więc jest to wczesny utwór Szolema Rabinowicza, czyli Szolema Alejchema (1859–1916). Sam pisarz dość sceptycznie odnosił się do swoich młodzieńczych utworów. Nie wierzył, że zostanie pisarzem, dopóki – jak sam pisze – „nie zdarzyła się historia z «Dos meserl», która zmieniła charakter mojej twórczości i całe moje życie”.
Prezentowane wydanie zawiera zarówno tekst oryginalny opowiadania (reprint), jak i przekład autorstwa Belli Szwarcman-Czarnoty. Tekst polski poprzedzony jest krótkim wprowadzeniem tłumaczki.
„Nie ma sensu streszczanie Bajek Leonarda. Są krótkie i same, bez ociągania, od pierwszych słów prezentują swoje postaci i sytuacje, nie kryją nauki, jaka z nich płynie. Ich bohaterami są elementy natury. Nie tylko zwierzęta, także kamienie, rośliny. Bywają ofiarami ludzi, lecz głównie dzielą z nimi sumienie, refleksję i losy. W domyśle – jakieś dalekie, wspólne ich źródło” (ze wstępu Jarosława Mikołajewskiego).
„Poezja Anny Pawlikowskiej jest od razu antyczna. Jest pisana archaicznym skupieniem, archaicznym namysłem, ciężarem lekkich odczuć i uczuć. Jej muzykę i spektakl skomponował ktoś, kto potrafi wpatrywać się, przysłuchiwać, kto ma cierpliwość odczekać, aż przeżycia przejdą przez filtry doraźności i osiągną trwałość. Nie jest to jednak trwałość spiżowa. To trwałość zwiewnych stworzeń i krajobrazów, kruchych stanów, mijających chwil. W tym właśnie widzę archaiczność tych wierszy – że z intymnej ulotności zachowują to, co w ulotności niezmienne. Godność i piękno bycia mimo wszystko, w łasce tego, co wbrew powszechnemu prawu przemijania, jednak się zdarza. Do takiego patrzenia, odczuwania, wypatrywania, zachowywania – tak znaczącego, zmysłowego, tak uwidocznionego – potrzebna jest siła serca. Zmysł powagi i trwałości rzeczy, których w chwili ich nazywania pozornie już nie ma”. (Jarosław Mikołajewski)
Ten produkt jest zapowiedzią. Realizacja Twojego zamówienia ulegnie przez to wydłużeniu do czasu premiery tej pozycji. Czy chcesz dodać ten produkt do koszyka?