Zazdroszczę profesorowi Łukaszowi Tomaszowi Sroce i pomysłu i determinacji (częścią składową determinacji jest spolszczę pisownię tzw. zicflajsz, czyli umiejętność przysiadania się do tematu). Po drugiej wojnie światowej przebywałem na pobytach studyjnych w wielu nowo powstałych państwach, jak Bangladesz, Pakistan, Izrael. Obserwowałem narodziny nowych państw i społeczeństw już po dłuższym pobycie stypendialnym w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie, a więc po zapoznaniu się ze zjawiskiem amerykańskiego tygla. Wtedy też obejrzałem klasyczny film z 1915 r., który utkwił w mojej wyobraźni The Brith of a Nation D.W. Grifitha. (Smutna dla ludzi pióra refleksja: kto dziś zna lub pamięta nazwisko autora powieści, z której wykrojono scenariusz wspomnianego filmu, a mianowicie Thomasa Dixona?). Po tych moich podróżach nęcił mnie właśnie temat badawczy: narodziny narodów. Nie potrafiłem wszakże przysiąść fałdów, nie miałem też pomysłu jak zaciekawić Czytelnika. A prof. Łukasz Tomasz Sroka znalazł sposób i rozprowadził temat w sposób fascynujący. Wybrał jeden kraj, jeden naród, jedną rodzinę i jedną osobę z tej rodziny. Protagonistką książki jest Lili Haber (z domu: Leser). Marian TurskiPrezydent Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego
To przejmująca książka, którą trudno zapomnieć nie tylko z powodu opisanych w niej prześladowań, cierpienia i niebezpieczeństw, jakich doświadczył autor podczas wydarzeń w 1944 roku, szczególnie po puczu strzałokrzyżowców, ale także ze względu na ton tej niezwykłej kroniki. Ern Szp opowiada o tych wszystkich wydarzeniach przesiedleniu do domu oznaczonego żółtą gwiazdą, ciągłym zagrożeniu życia społeczności żydowskiej, wcieleniu mężczyzn do oddziału pracy przymusowej, upokorzeniach, biciu, egzekucjach, bezsensownych marszach i kopaniu szańców, wreszcie o graniczącym z cudem powrocie do domu tonem człowieka pogodnego i łagodnego, wręcz bezbronnego w swej dobroci, który w trudnych sytuacjach potrafi się jednak ratować ironią, a nawet humorem, i widząc, jak głęboko upadli jego prześladowcy, po ludzku ich żałuje.
Warsztat i dom garncarza na Keramejku stały na łagodnym wzniesieniu. Kiedyś widać stąd było Bramę Dipylońską, ale z czasem zasłoniły ją nowe domostwa i warsztaty, tłoczące się jak statki na redzie w Pireusie. Attyka, myślał Andreas, jest okrętem płynącym na południe pod żaglem Parnasu, ku Krecie, Rodos i Aleksandrii. I świat płynie, innego nie znając stanu.Hoplita odstawił włócznię, zdjął z pleców tarczę i usiadł pod jesionem. Pierwszy przywitał przybysza Strepsjades, obejrzał go sobie i obwąchał sandały. Andreas przyniósł jęczmiennego chleba i oliwy. Czeladnik Archelaos krzątał się wokół pieca, w którym wypalał dachówki dla garbarza Pelagiosa.Nie jadłem od kilku dni powiedział żołnierz, usprawiedliwiając swoją łapczywość. Nazywam się Proksenos. Odłamał kawał chleba i umoczył go w oliwie. Ładnie pachnie. Chleb i attycka oliwa, dwie z trzech rzeczy, których najbardziej łaknę.Widzę, że wojna cię nie nasyciła powiedział Andreas.Wojna nie syci, wojna rozbudza apetyt. I przysparza pracy Charonowi roześmiał się hoplita, głaszcząc Strepsjadesa. Zwierzęta, piesku, nie znają wojen, tym darem bogowie uszczęśliwili jedynie ludzi.Tylko raz wyruszyłem na wojnę powiedział Andreas ale zawarto rozejm, zanim zostałem zabity.
) Nie nie żądam ideału, bo wiem, że ideał jest nieosiągalny, ale żądam wiary, że on istnieje, i żądam, aby robić wobec niego rachunek sumienia zawodowego. Żądam od każdego teatru służby ideowej aby teatr choćby w skromnym zakresie wiedział, czego chce, i aby robił wszystkie wysiłki dla realizacji swych zamierzeń. () Żądam ukrócenia egoizmów osobistych, żądam od młodych szacunku do tych starszych, którzy coś umieją i cierpliwości starszych do młodzieży, która nic nie umie. Żądam, aby każdego dnia starać się, aby praca i atmosfera była lepsza, a nie gorsza. () Nie chcę, abyście byli świątkami. Żądam ach czy to nie za dużo? S u m i e n i a! I coraz to powiększających się szeregów tych, którzy przyjmują odpowiedzialność za Sztukę w teatrze. (Stefan Jaracz, Testament)
Miasto, o którym opowiada pasażer, jest martwe w trzech aspektach: formalno-prawnym, instytucjonalnym i społecznym. Nie miało prawa do istnienia, ale istniało jak gdyby w zawieszeniu. Perecpokazuje to między innymi za pośrednictwem motywu aguny (powracającego dwukrotnie), aż wreszcie samo miasto staje się niczym aguna przykute do swego losu, zawieszone, pozbawione perspektyw, nieautonomiczne. Ocalenie musi nadejść z zewnątrz, ale czy nadejdzie?Czy wobec powyższego martwe miasto może podlegać kwalifikacji moralnej? Nawet kary i nagrody powiada Perec nie mają tu przecież zastosowania, albowiem ci, którzy nie dokonują wyborów, nie czynią dobra ani zła nie mogą być karani czy nagradzani. Czy jest możliwe inne życie, jeśli nie ma się praw do życia? Czy można mieć moralną siłę, jeśli się jest wyzutym z realnych praw? Czy religia może w tej konkretnej sytuacji pomóc mieszkańcom wznieść się na wyższy poziom etyczny?Odpowiedź Pereca jest twarda: nie. Społeczność miasta jest martwa w samych swoich fundamentach, łącznie z rabinem, łącznie z bal tfile, całą elitą miasta. Miasto jest w całkowitym rozkładzie. Cuchnie. Bella Szwarcman-Czarnota
“Echo” jest kontynuacją napisanych z górą trzydzieści lat wcześniej “Głosów w ciemności”. Utwór przynosi opis dalszych dziejów małomiasteczkowej społeczności żydowskiej w Galicji przed I wojną światową. Głębokie problemy religijne i filozoficzne bohaterów łączą się tu ściśle z dramatycznymi wydarzeniami z ich życia codziennego, które kruszy odwieczne obyczaje i rygory wynikające z przynależności do zamkniętej, odizolowanej grupy narodowościowej i wyznaniowej. Obrazowi bolesnych zmagań bohaterów zmuszanych przez okoliczności do trudnych wyborów towarzyszy w powieści znakomity, zasnuty mgłą tajemnicy i oddalenia opis kultury i rzeczywistości dziś mało już znanej, niemal egzotycznej.
Przewodu myślowego Potocka dokonuje z maestrią prestidigitatora, ale też z urzekającą precyzją, wciągając czytelnika w ryzykowne rejony i zostawiając go w przepastnych miejscach, skąd musi wyjść samodzielnie. Czytelnika ujmuje pasja i magnetyczna przyjemność refleksji…
A najciekawsze, kiedy niespodziewanie schodzimy z autorką na marginesy, poza granice wywodu, gdzie używana przez nas i niejako zakontraktowana między autorem a czytelnikiem logika dyskursu nie obowiązuje i nie działa, i gdzie mają miejsce osobliwe myślowe zdarzenia i przecieki… Po czym lądujemy w całkiem nieoczekiwanym miejscu.
Krystian Lupa
Praca ma na celu przybliżenie różnych aspektów życia żydowskich mieszkańców Krakowa w latach międzywojnia, co w konsekwencji być może przyczyni się do zrozumienia problemów, z jakimi się oni borykali – zrozumienia, którego wielokrotnie brakowało już w okresie międzywojennym. Polacy i Żydzi mieszkali co prawda w tych samych dzielnicach, przy tych samych ulicach i bardzo często nawet w tych samych domach, ale ich kontakty nie były jednak zbyt częste i sprowadzały się zazwyczaj do sfery edukacyjnej i ekonomicznej. Żydzi bardzo rzadko odwiedzali chrześcijańskie (polskie) domy, a jeszcze rzadziej, jak można wnioskować z lektury literatury pamiętnikarskiej, przyjmowali Polaków u siebie. Wielu Żydów, zwłaszcza z uboższych sfer ortodoksyjnych, nie znało języka polskiego lub znało go bardzo słabo, jednocześnie liczba Polaków znających jidysz była znikoma. W rezultacie różnice religijne, obyczajowe i językowe powodowały, że obie społeczności żyły nie tyle razem, ile obok siebie.
Czesław Brzoza
Każdy, kto ma do czynienia z filozofią, wie jak szybko wyparowuje jej potężny niegdyś autorytet. Od wielu lat wykłada się filozofię głównie jako naukę historyczną poświęconą swego rodzaju zabytkom kultury, jakimi są dzieła wielkich filozofów. Mało kto zaś wierzy, że filozofowie wciąż zdolni są naprawdę powiększyć naszą wiedzę zadanie to niemal w całej rozciągłości powierzamy naukowcom. Nie spodziewamy się już również od filozofów, aby pouczali nas, jak mamy żyć bądź jak powinniśmy się rządzić. Dobrych rad oczekujemy raczej od psychologów, a nauk moralnych od kapłanów (jeśli jesteśmy wierzący). Książka Jana Hartmana, profesora filozofii z UJ, autora wielu filozoficznych rozpraw i traktatów, objaśnia procesy kulturowe i społeczne, które doprowadziły wielki projekt Filozofia do kresu jego możliwości. Przede wszystkim jednakże uwaga autora skupia się na wyjątkowych i charakterystycznych dla filozoficznego sposobu myślenia koncepcjach i pojęciach, które albo wyczerpały już swój potencjał oddziaływania na naukę i kulturę, albo są zbyt ezoteryczne i dziwne, by zostać przez kulturę zaadaptowane i wykorzystane. Tym samym Zmierzch filozofii jest nie tylko opowieścią o pewnej pięknej katastrofie, lecz również wycieczką z przewodnikiem po rzadko odwiedzanych przez postronnych arkanach filozoficznego teatru myśli.
Być może jednym z najpoważniejszych zadań, jakich może podjąć się literatura, jest uruchomienie gry, w której zdoła ona zasugerować, że chodzi w niej o coś więcej niż ona sama. Nie da się chyba więcej osiągnąć w tej dziedzinie, niż przekonać czytających, choćby na chwilę, że stawka pisarstwa jest większa niż samo pisanie, że tekst może dotykać Sprawy, która każe mu wykroczyć poza własne ograniczenia. Oczywiście literatura spełnia się wtedy, gdy wygrywa tę grę dzięki własnym środkom, pisarstwu i jego technikom. Czy jednak oprócz tego nie trzeba czegoś jeszcze, czego w ramach poetyki nie sposób precyzyjnie nazwać, a co wypełniałoby machinę literacką odpowiednim żarem? Czegoś, co sprawi, że środki literackie będą więcej niż techniką. Wydaje się, że literatura nie ma szans na inne zwycięstwo, niż roztoczyć wokół siebie aurę takiej wątpliwości. Pisanie o niej musi nieustannie lokalizować miejsce styku między nią samą i czymś innym, co pozwala jej przebierać się za coś, czym nie jest. (ze wstępu autora)
Uczę się. Uczę się zgody na niezgodę, przetrwania pomimo, przewidywania nieprzewidywalnego, żegnania oczekiwań i witania niespodzianek. Uczę się tego, jak zbawiać świat i żeby nie jeść nieekologicznie łowionego tuńczyka. Lekcje są bezpłatne, obowiązkowe. Uczę się od własnych dzieci.
Lilie wydmowe były w tym roku rzadsze niż kiedykolwiek, schodząc na plażę skręcił więc w lewo, żeby sprawdzić czy w końcu zalśniły po swojemu, czyli pełnym, onieśmielającym blaskiem cynkowej bieli. W poprzednich latach rosły pojedynczo albo w małych gromadach, w przestrzeniach czystych i brudnych, bez różnicy. W lesie, w splendorach nasłonecznionych polan, przy kościółku, śmietniku, gdzie tylko chciały i gdzie same postanowiły, że będą. Trochę wszędzie. Jak gdyby uznając, że na świat właśnie przyszedł ich czas. Unikały tylko bezwzględnie miejskich trawników przeczuwając może, że ścisła ochrona, która łamiącym prawo każe płacić wysokie mandaty, nie ma władzy ich chronić. Lucjan był w nich zakochany od kiedy przyjechali pierwszy raz do Maremmy, kilkanaście lat temu. Tamtego razu pierwszego dnia nie było ich wcale, lecz już drugiego las zapłonął niezliczonymi paleniskami ich bieli. Od czasu tego nieoczekiwanego widowiska nauczył się czekać na nie, rozpoznawać, przewidywać poranki rozkwitu. Pierwszego lipca było na nie za wcześnie. W poszyciu ledwie tliły się nieoczywiste zwiastuny święta, na które liczył przez cały rok od wyjazdu, jak gdyby gniazda liści zielonożółtą opieszałością ćwiczyły go w cnocie wyczekiwania, dla jeszcze większej radości daru.
Co mówi mewa gdy na niebiekołuje w płynnej kaligrafiina odwróconej morza tafligdy niebo w morzu morze w niebie Co krzyczy mewa kiedy nagleprzeszywa sztychem krzyku obłoki skrzydłem białym gdzieś nad głowąwtóruje wiatru białym żaglom Nie znam języka co bez granicmilczą w nim morze i przestworzai nie zrozumiem za nic zanim znów nie odbije się twarz Bożaw tym niezmierzonym drżeniu morzaimmensi tremor oceani
Wersja dwujęzyczna Triest Przeszedłem całe miasto. Skręciłem potem w stromą ulicę z początku ludną, dalej pustą, zakończoną murkiem: zaułek, w którym sam teraz siedzę i myślę, że gdzie kończy się on, tam kończy się miasto. Triest ma opryskliwy wdzięk. Jeśli go lubisz, jest jak szorstki i zapalczywy łobuz o błękitnych oczach a dłoniach zbyt wielkich by podarować kwiat, jak zazdrosna miłość. Z tego zaułka każdy kościół, każdą ulicę widzę czy ona prowadzi na zatłoczoną plażę, czy na pagórek której na kamienistym wierzchołku uczepił się ostatni dom. Wokół każdej rzeczy wiruje aura dziwna, aura bolesna, aura rodzinna. Moje miasto, które w każdej części jest żywe, ma zakątek dla mnie, dla mojego życia, co zamyślone jest i wstydliwe. Trieste Ho attraversata tutta la citta. Poi ho salita unerta, popolosa in principio, in la deserta, chiusa da un muricciolo: un cantuccio in cui solo siedo; e mi pare che dove esso termina termini la citta. Trieste ha una scontrosa grazia. Se piace, e come un ragazzaccio aspro e vorace, con gli occhi azzurri e mani troppo grandi per regalare un fiore; come un amore con gelosia. Da questerta ogni chiesa, ogni sua via scopro, se mena allingombrata spiaggia, o alla collina cui, sulla sassosa cima, una casa, lultima, saggrappa. Intorno circola ad ogni cosa unaria strana, unaria tormentosa, laria natia. La mia citta che in ogni parte e viva, ha il cantuccio a me fatto, alla mia vita pensosa e schiva.
"Poniższy esej – pod tytułem Perypetie czerwonego jabłuszka i pięściowego tłuka, czyli garść uwag o przekładach poezji Wisławy Szymborskiej na angielski, niemiecki i francuski. (…)
Wydanie przez WL-w okolicach Nobla, niemal jednocześnie – trzech tomów w serii dwujęzycznej (w przekładach St. Barańczaka i Cl. Cavanagh na angielski, K. Dedeciusa – na niemiecki i P. Kamińskiego –na francuski) nastręcza rzadką, przyznajmy, sposobność do symultanicznej oceny porównawczej brzmienia tej niepowtarzalnej poezji w głównych językach Zachodu. Pierwsze analityczne recenzje już się ukazały (w „Literaturze na Świecie” z grudnia 1997). Lekturę tych tomów zacząłem od rozważań poniekąd apriorycznych nad dwiema głównymi kwestiami: a) gdzie tkwi klucz (formalny, intelektualny, estetyczny) do wierszy Wisławy Szymborskiej, klucz, który tłumacz musi odnaleźć, jeśli chce skutecznie porać się z bardzo poważnymi trudnościami, jakie w pracy nad tą poezją przed nim się pojawiają; b) w którym z wymienionych trzech języków poezja ta powinna (czy też ma szanse) zabrzmieć najlepiej – przy założeniu, rzecz· jasna, najwyższego poziomu kunsztu zawodowego tłumaczy.
Ireneusz Kania – tłumacz, poliglota. Przełożył kilkadziesiąt książek z kilkunastu języków przede wszystkim romańskich i azjatyckich także z greki starożytnej i nowożytnej, hebrajskiego i łaciny. Eseista, specjalista w dziedzinie buddyzmu i kabały. W 1995 roku otrzymał Nagrodę Polskiego PEN Clubu za przekłady literatury obcej na język polski.
Miłośnik jazdy na rowerze i pływania. Uprawiał podnoszenie ciężarów w wadze muszej.
"
Symbol roku to זzajin/chet/gimel), co oznacza, że Rosz Haszana przypada w Szabat (siódmy dzień tygodnia), miesiące cheszwan i kislew mają po 29 dni (chaserim – niepełne), a pierwszy dzień Pesach przypada we wtorek (trzeci dzień tygodnia). Rok ma 383 dni i 55 Szabatów oraz dwa miesiące adar. Jest to ósmy rok w dziewiętnastoletnim cyklu księżycowym i szesnasty rok w dwudziestoośmioletnim cyklu słonecznym.
W kalendarzu podano czas rozpoczęcia i zakończenia Szabatów, świąt i postów dla pięciu miast – Warszawy, Krakowa, Łodzi oraz Wrocławia, a także dla Syrakuz (na Sycylii), według programu Kaluach. Czas zapalania świec przed Szabatem i świętami – 18 minut przed zachodem słońca. W święta podano czas rozpoczęcia pierwszego dnia świątecznego, zakończenia pierwszego dnia świątecznego (co oznacza jednocześnie nastanie drugiego dnia) oraz czas zakończenia drugiego dnia świątecznego. Uwzględniono zmianę czasu na letni (czas przestawiany jest w ostatnią niedzielę października oraz w ostatnią niedzielę marca). W erew Pesach podano czas do kiedy dozwolone jest spożywanie chamecu oraz czas do kiedy wolno chamec posiadać.
Upalny wrześniowy dzień 2011 roku: Restauracja w En Kerem, u wrót Jerozolimy: Felix je powoli. Z niedoścignioną pieczołowitością usuwa ości pstrąga, jedna po drugiej, oskrobuje je nożem, następnie śledzonym przez oczy wszystkich zebranych ruchem przesuwa kawałek ryby w stronę kupki ryżu, by unieść do ust widelec z nałożonym jedzeniem. Nasze talerze są już od dawna puste, espresso wypite, stojący na zewnątrz palacze są już po trzecim papierosie, kierowca wycofał się do autobusu i odchyliwszy do tyłu oparcie fotela zrezygnowany usiłuje uciąć sobie poobiednią drzemkę. Nawet muchy dopadło zmęczenie, nieruchomo siedzą na ścianie restauracji, choć talerz Felixa wciąż jest w połowie pełny. Nikt nie ponagla, wszyscy z uśmiechem i czułością obserwują Felixa. Wiecie przecież, na talerzu nic nie ma prawa zostać, mówi Felix. Wszyscy kiwają potakująco głowami: Nic nie ma prawa zostać. Jakie mieliście talerze? pyta Noah. I teraz każdy zaczyna opowiadać o swoim talerzu: większość miała blaszane, niektórzy drewniane, zaś Kazikowi przypomina się Alex, berliński Żyd z jego baraku, któremu ktoś ukradł łyżkę, choć była bardzo dobrze ukryta. Jak pies, mówił Alex, pochylony nad talerzem, z którego siorbał cienką zupę. Jak pies. Wszyscy kiwają głowami, a Felix je. Kierowca chrapie w autobusie.
Anat Gov zaprasza nas na sesję terapeutyczną z niezwykłym pacjentem, który oczekuje uzdrowienia w ciągu 60 minut, jakie zostały do końca świata a przedstawia się jako Bóg. Pogrążony w depresji, nie ma już siły dłużej czuwać nad światem, który, stworzył. Czterdziestokilkuletnia matka niepełnosprawnego dziecka podejmuje w końcu decyzję, że spróbuje. Jaki jest Bóg i dlaczego cierpi na depresję? Co doprowadziło go do takiego stanu na przestrzeni dziejów? Jak wygląda stworzenie świata i człowieka z perspektywy smutnego, załamanego Boga i co dla niego znaczy historia Hioba? Anat Gov z delikatnym humorem zadaje trudne pytania, porusza tematy znane nam z Biblii przedstawiając je w zupełnie innym świetle. Ciekawe, dowcipne dialogi, zaskakujące zwroty akcji, oryginalne pomysły Boże mój! to komedia mówiąca w sposób prosty o poważnych sprawach, trzymając w napięciu i wprowadzając zarazem w dobry nastrój. Warto uczestniczyć w takiej sesji, żeby poczuć empatię dla pacjenta, któremu od nadmiaru łez zabrakło chusteczek higienicznych, i przekonać się o jej skutkach: burzy na pustyni; usłyszeć pierwsze słowo wymówione przez autystycznego chłopca; i może w coś uwierzyć.
Corte Polacca e unavventura ironica, onirica, a tratti commovente, ambientata tra la disillusa, stagnante, Venezia e la frenetica Varsavia in continua trasformazione e crescita. Due realta apparentemente antitetiche che sono lo scenario in cui si muove Checco, funambolico protagonista di queste pagine, che, durante i suoi racconti, ci prende per mano per farcele scoprire, con lo sguardo incantato di chi e capace di connetterle superando i limiti temporali e fisici. Checco e un fumettista, a suo modo un personaggio caricaturale, intriso di tic e idiosincrasie irrefrenabili, malinconie e fantasie futuriste, dotato di un fulminante senso della battuta, infiammato da frequenti irritazioni, che, tra partite a Risiko e amore sviscerato per i suoi gatti, sopravvive alla pressante quotidianita varsaviana, alle aspettative di un mondo familiare cui non si sente di appartenere, cosi come alle struggenti nostalgie per una Venezia viva e abitata di cui oggi resta solo un amaro ricordo. Unesistenza che viene scossa da una distopica, comica, avventura alla corte polacca del Re Poniatowski, in un passato idealizzato popolato da tanti personaggi italiani, tra cui i veneziani Casanova e Bellotto.
Mieszkają w naszych domach, chronią się w naszych sprzętach, żywią przy naszym stole. Nie dostrzegamy ich obecności, choć nieraz możemy ją odczuć. Nie wymagają od nas wiele, zaabsorbowane swoimi własnymi sprawami.
Ich świat jest równie szeroki, jak nasz, a historia bodaj czy nie bogatsza. Przywędrowały z południa i północy, z zachodu i wschodu. Z krain i czasów uznawanych za pogańskie do krajów chrześcijańskiej Europy. Zbyt drobne i niezauważalne, by stanowić zagrożenie dla nowej wiary, chętnie ukryły się w baśniach, opowiastkach dla dzieci i bajaniach starych ludzi. Niepozorne, ubogie, trochę śmieszne stworzenia, które można obłaskawić okruchami ciasta i miseczką mleka.
Zwykłe ubożęta.
Nie ma w nich nic zwykłego, jeśli tylko pozna się ich historię i obyczaje. Wtedy jesteśmy świadomi ich obecności, tego, że są wśród nas: podpróżki i kanapony, użłopki i oćmaki, spańce i śmiechulce, stukacze i złydnie. Nie zawsze dobrotliwe i pomocne, bywają też smutne i groźne.
Niezwykłe półbożęta.
Ten produkt jest zapowiedzią. Realizacja Twojego zamówienia ulegnie przez to wydłużeniu do czasu premiery tej pozycji. Czy chcesz dodać ten produkt do koszyka?