Historia ta przenosi nas do XI wieku, kiedy to król Anglii i Danii Kanut zwany Wielkim, doprowadził do skrytobójczego mordu na swoim rywalu Edmundzie Żelaznobokim, z dynastii Wessex. Jego synów zaś – Edwarda i Edmunda – odesłał do Szwecji z tajnym poleceniem, by chłopców zamordowano. Tak się jednak nie stało, a obaj królewicze wyruszyli w wielką i tajemniczą podróż do Europy wschodniej – na Ruś najpierw, a potem na Węgry. Jak skończyła się ich epopeja?
Tego dowiecie się już z treści książki. Oto jej fragmenty:
Dla wszystkich, którzy chcieli poznać przepowiednie na nowy rok 1013, astrologowie, wróżbici, nekromanci oraz rzesza mniej konwencjonalnych przepowiadaczy przyszłości w królestwie Wesseksu nie miała do zaoferowania niczego poza proroctwami zguby. Wszystkie znaki były złe, a przepowiednie przerażające. Nawet najbardziej wiarygodni obserwatorzy nieba przewidywali jedynie śmierć i zniszczenie.
Mimo to, w miarę upływu czasu, król Etherled (o urągliwym przydomku „Bezradny”) zaczął spoglądać w przyszłość z nadzieją. Wprawdzie w tym roku Pańskim (jak zresztą bywało od dwóch stuleci) langskipy* wikingów pojawiały się u wybrzeży Anglii, by łupić, grabić i palić bezbronne osiedla, to rozwinięto jednak nową strategię walki z tymi najeźdźcami. Thorkell Wysoki ze swoją drużyną 3000 Jomswikingów zostali przekupieni zawrotną sumą 48 000 funtów w srebrze i zostali przyjęci na służbę Anglii jako najemnicy.
* Długie okręty wikingów.
Śmierć Edmunda wstrząsnęła krajem. Nawet w tamtych czasach, gdy ludzie często umierali nagle i gwałtownie, nieoczekiwana śmierć króla spowodowała wysyp plotek i insynuacji. Był młody, zdrowy i o niezwykle mocnej budowie, zgodnie ze swoim przydomkiem Żelaznoboki. Był również człowiekiem zdecydowanym i bojowo nastawionym, zawsze w awangardzie walki z Kanutem, o nieokiełznanej energii. Potrafił rządzić, gromadzić armię, ścigać wroga po całej Anglii i zachęcać do oporu jej mieszkańców.
Było zatem naturalne i usprawiedliwione, że zarówno wtedy, jak i w kolejnych stuleciach ludzie zadawali sobie pytanie: komu zależało na jego śmierci? Motyw zbrodni, o ile była to zbrodnia, może być łatwo odkryty przez odpowiedź na pytanie „cui bono?”. Prowadzi ono, niczym różdżka w ręku utalentowanego radiestety, wprost do Kanuta.
Edmund był jedyną osobą dzielącą Kanuta od przejęcia władzy nad całą Anglią. Jedno życie było przeszkodą dla realizacji marzeń o podboju i potędze. Co więcej, Kanut nie troszczył się zbytnio o delikatność swoich metod, a bezwzględny zamiar pozbycia się wszystkich potencjalnych pretendentów do korony Anglii, który ujawnił się w miesiącach następujących po śmierci Edmunda, odkrył jego prawdziwe oblicze.
Leon Cahun, pisarz, dyplomata i szpieg jest autorem całkowicie polskiemu czytelnikowi nieznanym. Żył w epoce, kiedy kształtować się zaczynała architektura nowoczesnej Europy, a on – francuski Żyd z Alzacji – postawił w tym nowym rozdaniu politycznym na konia bardzo rączego. Popierał politykę III Republiki, ta zaś popierała aspiracje Turków oraz ich przywódcy Kemala Paszy. Leon Cahun większość swych powieści poświęcił ludom Azji oraz ich wpływowi na kulturę, politykę i cywilizację europejską. Poprzez indywidualne losy bohaterów wielkiej armii mongolskiej, stara się pokazać głębokie zmiany jakie wiek XIII przyniósł przestrzeniom Euroazji. Jest wielkim znawcą szczegółu, topograficznego, ekonomicznego, wojskowego, a także dobrym psychologiem. Jego sympatia jest wyraźnie po stronie ludów azjatyckich, co zauważyć można w głębokich kreacjach głównych bohaterów. Nie wynika ona z sentymentów bynajmniej, ale z kalkulacji politycznej Francji i oddanych jej obywateli pełniących jawne i tajne misje. Leon Cahun był wytrawnym badaczem archiwaliów, pracował przez długi czas w Biblioteque Mazarin, potem podróżował po Bliskim Wschodzie i stał się ekspertem od tego regionu. Dwie z jego powieści opowiadają o najeździe Mongołów na Europę. Jedna o życiu w korpusie janczarów, a kolejna o wyprawach morskich żeglarzy fenickich. Były ulubionym autorem Kemala Paszy, który rozkazał, by w Stambule postawiono mu pomnik. Przypominamy tego autora dziś właśnie, kiedy głos i dynamika ludów Azji, znów odbijają się echem w Europie. Czy potrafimy je zrozumieć, tak jak rozumiał je Leon Cahun – wytrawny polityczny gracz i przebiegły francuski agent?
Niezwykła i pełna nagłych zwrotów akcji opowieść o fenickich żeglarzach wyruszających z misją do krainy Tarszisz położonej na dalekim zachodzie śródziemnomorskiego świata. Jest to świat zaskakujący, albowiem akcja powieści rozgrywa się na tysiąc lat przed Chrystusem. Nie ma w nim jeszcze Greków, których uważamy za twórców cywilizacji. Oni się dopiero nieśmiało wyłaniają z mroku dziejów i bardzo wolno uczą się od Fenicjan. Przede wszystkim uczą się pisma i tego, w jaki sposób prowadzić i budować okręty zdolne do dalekich rejsów. Autor próbował w tej powieści zmierzyć się z różnymi koncepcjami, które za jego życia – koniec XIX wieku – dominowały w nauce europejskiej i wpływały na rozumienie przeszłości. Wśród barbarzyńskich ludów, z którymi spotyka się załoga kapitana Magona, zdecydowanie najlepiej rokują Celtowie, praprzodkowie Francuzów, według autora. Zachodnia Europa zaś jest krainą ciemną, barbarzyńską, ale świetnie nadającą się do eksploatacji na skalę przemysłową. Z taką bowiem misją wyrusza na zachód kapitan Magon. Ma odnaleźć złoża srebra, które pozwolą fenickim miastom i leżącej na ich zapleczu monarchii króla Dawida, przeciwstawić się rosnącej potędze Egiptu i Asyrii.
Rzadko który kościół w dyecezyi Łucko-Żytomierskiej posiada skarb taki, jak kościół oo Berardynóww Zasławiu na Wołyniu!
Uratowawszy od szczurów i myszy (manuskrypta) pamiętniki-dyaruysze zakonne, ten przepiękny skarb pełen niezwykłych opisów, pamiątek, zwyczajów, zadarzeń itd., z nich przeważnie czerpię treść tej broszury, której nadaję tytuł, może i nie zupełnie ścisły i właściwy: „Z kronik klasztory i kościoła O.O. Bernardynów w Zasławiu.
Opis dokładny życia klasztoru i kościoła mógłby całe tomy zająć, bo gdyby tylko z samych manuskryptów pamiętników, znajdujących się w archiwum zakonnem, skorzystać i przepisać wszystko, to byłoby tego do dziesięciu tomów. Zwracałem się do ludzi „uczonych”, jak mi się zdawało, interesujących się przeszłością kraju, proponując skorzystanie z tych pamiętników.
Niestety, „czasu im zabrakło”.
Fragment z kroniki klasztoru
Od autorów:" Misją naszego albumu jest propagowanie wiedzy o historii najnowszej, w taki sposób, by nikt nie poczuł się zawiedziony, zmęczony czy znudzony. Właśnie dlatego autor znajdujących się w tym albumie rysunków, Tomasz Bereźnicki sięgnął do wzorów, które śmiało można nazwać tradycyjnymi i nowoczesnymi jednocześnie. Oto przez Państwem dwadzieścia plansz naśladujących japońskie drzeworyty z przełomów XIX i XX wieku, na których historia – jawna i tajna – ukazana jest bez perspektywy. Wszystko dzieje się w jednym wymiarze, jest tak samo ważne i potrzebne do tego, by zrozumieć sens wypadków, które doprowadziły do wybuchu I wojny światowej. Więcej nawet, to co oficjalna historia ukrywa, my podkreślamy i akcentujemy, wybijając wydarzenia pozornie błahe w planach bliższych, nieco na uboczu pozostawiają te, o których przeczytać można w podręcznikach.
Forma, która mieści się w starej, dalekowschodniej tradycji liczy sobie nieco ponad 100 lat i wydała nam się idealnym narzędziem do przekazania ważnych, nieeksponowanych zbyt szeroko treści. Oto przed Wami drodzy czytelnicy kulisy polityki Francji wobec Kościoła, oto próba zniszczenia Austro Węgier, brytyjskie zbrojenia i niemiecka propaganda przepleciona z polskimi dążeniami do niepodległości. Wszystko zaś oglądane poprzez japońskie drzeworyty, syntetyczne ilustracje opatrzone zwięzłym komentarzem.
Zaplanowaliśmy ten album jako pierwszą część cyklu o najnowszej historii świata i Polski, mamy nadzieję, że uda nam się wydać cztery albumy ukazujące wypadki ostatniego stulecia."
Od autorów: " Uprawiamy tutaj pewną narrację, daleką od lewicowej, narrację, którą ja w swojej nieopisanej pysze i zadufaniu nazywam po prostu polityką historyczną. Czynimy to za pomocą książek i komiksów, a także za pomocą produktów hybrydalnych, szalenie popularnych, które zwiemy memiksami. I oto przyszedł czas na prezentację kolejnego z nich. Przed Państwem, kolejna, nie druga chronologicznie, ale trzecia część cyklu „Narodziny świata”. Nosi ona tytuł „Świat w ciemnościach” i opowiada o latach po II wojnie światowej w Polsce i na świecie. Akcenty naszej polityki historycznej są rozłożone tak, by nikt absolutnie, czy to z wrodzonej głupoty, czy z powodu obaw o swoją pozycję towarzyską, nie poszedł naszym tropem. Zaczyna się bardzo ciekawie, ten pan na okładce, pokazany na tle okrwawionej gwiazdy, ten z rewolwerem, który za chwilę wyceluje w widza, to profesor Leszek Kołakowski, kolega uniwersytecki Heleny Wolińskiej-Brus. Został on na wszelki wypadek podpisany, albowiem kiedy wydaliśmy poprzedni, pierwszy album z serii, ten z Józefem Piłsudskim zawiązującym sobie na czole imperialną flagę Japonii, wiele osób pytało mnie kto to taki i czy to aby na pewno jest Wojciech Pijanowski. Teraz wątpliwości nie ma. Seria będzie kontynuowana i mam nadzieję, że uda nam się ją dociągnąć do czasów bliskich naszej współczesności, czyli przynajmniej do roku 1989, a przy tym opatrzyć komentarzem nie historycznym bynajmniej, ale jak najbardziej współczesnym i demaskatorskim. Celem naszym bowiem jest to, do czego dąży wielu wydawców i autorów czyli mityczne i pożądane przez wszystkich „trafienie do młodzieży”.
Nim minie miesiąc, żaden pies nie zaszczeka w tym naddunajskim kraju bez pozwolenia naszego pana Batu…
Taki cytat znajduje się na okładce wznowionej w języku polskim powieści przygodowej Leona Cahun zatytułowanej „Zabójczyni”. Tytułowa bohaterka to córka jednego z najsławniejszych mongolskich wodzów – Dżebe. Pochodzi ona, jak ojciec z obcego plemienia, ale wraz z najwierniejszym towarzyszem zmarłego przed laty Dżebe – Subedejem wyrusza na wielką wyprawę ku Dunajowi, nad którym rozciąga się wielkie i zasobne królestwo Węgier. Leon Cahun, żyjący w XIX wieku francuski pisarz, zanurzony w politykę swojego czasu, stosując wielkie, historyczne i polityczne metafory, w które wplata losy głównych bohaterów powieści, przekonuje nas, że pewne mechanizmy w historii są niezmienne. Jako jeden z nielicznych europejskich autorów zmienia całkowicie optykę wydarzeń i patrzy stulecie XIII oczami mongolskich wojowników, wśród których znajduje się ona – księżniczka Zabójczyni, córka owianego legendami zdobywcy Chorezmu – wodza Dżebe.
Oto przed Państwem długo wyczekiwana książka brytyjskiego autora węgierskiego pochodzenia – Gabriela Ronaya. „Anglik tatarskiego chana” to owoc wieloletnich trudów badawczych, kwerend i poszukiwań archiwalnych, analiz ikonograficznych połączonych niezwykle subtelną intuicją autora. Autor zapoznaje nas z postaciami, które – choć całkowicie nam nieznane – wywarły wielki wpływ na losy Europy XIII wieku. Nikt nie wie przecież o tym, że najważniejszym dyplomatą dworu wielkiego chana i najważniejszym przewodnikiem armii mongolskiej wkraczającej do Europy, był były angielski duchowny i templariusz. Postać ta, wspominana w wielu publikacjach, jest owiana mgłą tajemnicy tak gęstą, że tylko ktoś naprawdę pewny swoich metod i racji, a także bardzo odważny mógł spróbować ową mgłę rozwiać. No i wskazać personalnie kim był Anglik, który znalazł się wśród Mongołów i rozpoczął tam służbę, której efektem były katastrofy spadające na Europę jedna po drugiej. Żaden z autorów, poza Gabrielem Ronayem nie dokonał personalnej identyfikacji tego człowieka i nie udowodnił przekonująco, że racja jest po jego stronie. Autor książki kreśli przed naszymi oczami ogromną panoramę epoki, czytelnik ma wrażenie, że porwany jakaś wielką siłą szybuje nad kontynentem oglądając, w zmieniającej się stale skali, postaci i wydarzenia przez nie inicjowane. Raz znajduje się wysoko i obserwuje sunące po kanale La Manche okręty, dobijające do francuskich brzegów, raz obniża lot i zagląda wprost do okien warownych zamków, tajnych kancelarii, klasztornych refektarzy. Potem znów wzbija się wysoko, by ujrzeć ogromne armie chana koncentrujące się zimą nad granicą Polski i Węgier, a znów zniżywszy lot zobaczyć wielką jurtę, w której Mongołowie, Chińczycy, Turcy i on – Anglik tatarskiego chana – uzgadniają polityczne i militarne strategie mające zgubić Europę.
Książka ta ukazała się niegdyś pod tytułem „Dzieci peerelu”, wywołała sporo kontrowersji, bo opisuje zdarzenia i ludzi prawdziwych. Postanowiłem ją wznowić, ale w rozszerzonej formie, dopisałem dziesięć nowych opowiadań. Oto fragment jednego z nich:
O tym, że coś się wydarzy latem roku 1982, wiadomo było już wcześniej. Można było wyczuć pewną niezwykłość w powietrzu, która podkreślona była ilością informacji dotyczących sportu pojawiających się w gazetach i w telewizji. O tym, że Polska zakwalifikowała się do mistrzostw, wiedzieliśmy po ostatnim meczu, rozegranym jesienią z drużyną NRD i wygranym 1: 0.
Ja byłem znanym w klasie i na ulicy lewusem i teoretycznie piłka nożna nie powinna mnie interesować. Nie dało się jednak tak po prostu zrezygnować z emocji piłkarskich, one były po prostu zbyt duże i wielkie było napięcie, w którym oczekiwaliśmy na rozpoczęcie mistrzostw. I nie miało doprawdy znaczenia, czy ktoś jest sportowcem, czy nie, czy ma koordynację ruchową na zadowalającym poziomie, czy, tak jak ja, nie jest w stanie odróżnić prawej strony ciała od lewej. Liczyło się tylko to, co miało się wydarzyć latem w Hiszpanii.
Dla mnie przygoda roku 1982 rozpoczęła się od kolekcjonowania zdjęć piłkarzy i całych drużyn, które publikował tygodnik „Panorama Śląska”. Rodzice kupowali ten tygodnik, a ja dewastowałem jego zawartość za pomocą nożyczek. Następnie wycięte zdjęcia zespołów piłkarskich przyklejałem w specjalnym zeszycie, który potem gdzieś się zawieruszył. Wszyscy mi tego zazdrościli, bo nie we wszystkich domach prenumerowano „Panoramę Śląską”. Później, tuż przed samymi mistrzostwami stałem się również posiadaczem pewnego wydawnictwa, które podniosło znacznie mój prestiż towarzyski, ale niektórzy koledzy, nie rozumiejąc najwyraźniej, jak ekskluzywne jest to wydawnictwo, obrazili się na mnie. Uważali bowiem, że powinienem coś zrobić, żeby oni także weszli w jego posiadanie. Oto przed mistrzostwami Krajowa Agencja Wydawnicza wypuściła na rynek, czyli do kiosków RUCH-u, broszurę wydaną na kredowym papierze, w której, w serii artykułów, opisana była historia mistrzostw świata w piłce nożnej. Nie można było tego tak po prostu kupić, jak w przypadku wielu innych wydawnictw, dostawało się ten rarytas spod lady. Ponieważ moja matka znała panią w kiosku, była z nią wręcz zaprzyjaźniona, mogłem mieć tę książeczkę, a inni nie. Nie myślcie sobie, że mam dziś z tego powodu choćby cień wyrzutów sumienia. Nic z tego, byłem i jestem do dziś bardzo zadowolony, że udało mi się zdobyć to cudo. Ocalało ono i przetrwało wszystkie przeprowadzki i domowe kataklizmy. Mam je do dzisiaj. Entuzjazm związany z mistrzostwami świata narastał i w końcu eksplodował w naszej grupie niespodziewaną zupełnie i bardzo ryzykowną decyzją. Postanowiliśmy zbudować sobie własne boisko. To było coś fantastycznego, bo w zasadzie od razu przeszliśmy od słów do czynów i nikt nie pękł, nikt się nie wycofał, nikt nie roześmiał się głupio i nie powiedział, że musi iść do domu, bo matka czeka na niego z obiadem.
Co jakiś czas próbuję obejrzeć jeden z emitowanych przez polską telewizję filmów fabularnych lub seriali dotyczących II wojny światowej i okupacji niemieckiej. Za każdym razem przegrywam, albowiem trywialny i infantylny charakter tych obrazów po prostu uniemożliwia odbiór. Nawet tytuły są tam beznadziejne, najbardziej głupkowaty jest chyba tytuł serialu Wojenne dziewczyny, gdzie widać gromadę aspirujących, młodych aktorek, które demonstrują całkowicie fałszywe i nie adekwatne do sytuacji emocje. Gorzej jest tylko w produkcjach dotyczących wojny z bolszewikami, bo tam młode aktorki pozują w scenach gwałtów zbiorowych i to jest naprawdę nie do zniesienia. Filmy te, choć ich producenci deklarują co innego, mają jeden cel – zniechęcić ludzi do nauki historii i raz na zawsze obrzydzić im patriotyczne postawy. Mają też za zadanie ukryć czym naprawdę była groza wojny i niemieckiej okupacji.
Zacznijmy od tego, że nie było żadnych wojennych dziewczyn, albowiem młode osoby nader szybko dojrzewały w warunkach okupacji. Wybory jakich musiały dokonywać obfitowały w konsekwencje straszliwe, nie nadające się do pokazywania w filmach, albowiem nie zachęciłoby to widzów do śledzenia serialu. Nie oznacza to jednak, że nie powinniśmy się interesować postawami rzeczywistymi, prawdziwym bohaterstwem i prawdziwym męczeństwem. Tylko skąd wziąć opisy takich sytuacji, jeśli wszędzie dominuję kulturowy bełkot zniekształcający i unieważniający prawdę?
Przed Państwem, wydobyta z zapisków majora Zbigniewa Sujkowskiego książka o jego współpracownicach. Na jej kartach Sujkowski, naukowiec, oficer, człowiek, opisał kobiety wojny, nie żadne wojenne dziewczyny. Opisał skalę ich poświęcenia i dramat, którego dziś nie odważy się pokazać żaden reżyser filmowy. Nie ma na to najmniejszych szans.
Nie sposób przeczytać tej książki bez łez. I nie ma znaczenia czy się jest kobietą czy mężczyzną. Moja żona płakała przez cały dzień. Nie można jej było uspokoić.
W tej niewielkiej, silnie skondensowanej i pełnej niezwykłych spostrzeżeń pracy odnajdziemy też postawy niepiękne, ale za to roszczeniowe. Jakże podobne do tych, które możemy obserwować w przestrzeni publicznej dzisiaj, kiedy za naszą granicą toczy się prawdziwa wojna.
Kiedy zdecydowałem się wydać tę książkę, wojny jeszcze nie było i nie sądziłem, że nabierze ona tak głębokich współczesnych sensów. Jeśli ktoś bowiem ma wątpliwości czym jest wojna dla pojedynczego człowieka, albo wierzy, że dałby sobie z nią radę, ten nie wie co mówi. Tutaj, w tej niewielkiej książce, jest cała prawda o wojnie. W dodatku prawda pokazana poprzez postawy dojrzałych kobiet, całkowicie oddanych sprawie. Kobiet, które nie miały ani wątpliwości, ani wahań, choć nie raz strach dławił je za gardło.
Nikt nie będzie tej książki promował i nikt nie będzie o niej mówił. Nie ma dziś bowiem ludzi, którzy by w ogóle byli w stanie wyobrazić sobie istnienie takiego napięcia w relacjach międzyludzkich. Oddaję ją więc Wam, do oceny i refleksji.
Pierwszy tom cyklu Kredyt i wojna opowiada historię herezji albigeńskiej w sposób całkowicie różny od wcześniejszych interpretacji. Autor nie zastanawia się nad zawiłościami doktryny katarów, ale wskazuje, że herezja to organizacja produkcji tkanin w epoce przedindustrialnej. Zanim bowiem wymyślono maszyny tkackie należało jakoś zorganizować produkcję. Tkaniny były najważniejszym towarem z średniowieczu, a także w czasach nowożytnych. Były też towarem produkowanym masowo i przez wszystkich pożądanym. Organizacja taniej produkcji tkanin to właśnie herezja.
Tłem do tych rozważań jest oczywiście epoka należąca do najbarwniejszych w dziejach. Epoka krucjat, walki o Ziemię Świętą, rywalizacji potężnych zachodnich królestw – Francji i Anglii o wpływy na Wschodzie i na całym Morzu Śródziemnym. Autor Kredytu i wojny zdecydowanie opowiada się po stronie Kościoła i po stronie papieża, a także wspierającej w owym czasie Rzym dynastii Kapetyngów. Jednocześnie surowo ocenia politykę królów Anglii i cesarzy rzymskich z dynastii szwabskiej i brunszwickiej. Lektura jest bardzo dynamiczna, skrzy się kolorami, złotem i drogimi kamieniami, które nieodłącznie towarzyszą wielkiej polityce.
Ksiądz Marian Tokarzewski – kapłan polskich kresów, autor książek zawierających niezliczone wskazówki dla duchownych i świeckich dotyczące postaw i zachowań w momentach kryzysu i grozy. Kronikarz, który skrupulatnie spisywał dzieje konfliktu polsko-rosyjskiego na ziemiach wschodnich, więzień bolszewików, ich wróg zajadły i groźny, człowiek słowa żywego i gorącego serca. Niewiele o nim wiemy ponad to, co znaleźć można w laurkach, jakże ubogich, publikowanych w licznych kresowych wydawnictwach wspomnieniowych i portalach internetowych.
Z całą pewnością wiadomo, że był kapelanem Józefa Piłsudskiego, prezydentów: Stanisława Wojciechowskiego i Ignacego Mościckiego. Zanim jednak stanął był u boku najważniejszych osób w państwie, przeszedł drogę długą i niełatwą. Pochodził z Podola, z guberni Mohylewskiej, seminarium duchowne ukończył w Żytomierzu, a pierwsze lata jego kapłańskiej posługi przypadły na czas głębokich prześladowań Kościoła Katolickiego na kresach. Ze względu na swoją stanowczą postawę wobec władz ksiądz Marian Tokarzewski był kilkakrotnie wydalany z parafii, gdzie pełnił posługę. Skazano go w końcu na pobyt w odosobnieniu, w klasztorze w Bracławiu, by wreszcie wydalić z granic diecezji łucko-żytomierskiej. Decyzją gubernatora kapłan zesłany został do Jarosławia, miasta położonego w sercu rdzennej Rosji.
Wbrew temu co podsuwa nam literatura historyczna, bazująca na brawurowych, ale fikcyjnych całkiem opisach operacji wojennych, Rakoczy rozpoczął swoją kampanię w środku zimy. Węgrzy przekroczyli granicę z Polską pod koniec stycznia. To jest dość dziwne, zważywszy że tą granicą były Karpaty, gdzie nie można było liczyć na jakiekolwiek ułatwienia komunikacyjne. Śnieg sięgał wojakom po pas, a oni maszerowali, ciągnąc za sobą tabory i konie. Rakoczy wkraczał do Polski jak po swoje, był bowiem całkowicie przekonany, że postanowienia traktatu rozbiorowego z Radnot wejdą w życie i on na ich mocy stanie się królem Polski rezydującym w Krakowie. Polska ta miała być państwem kadłubowym, pozbawionym Wielkopolski, sporej części Mazowsza, a także Rusi, że o Wielkim Księstwie Litewskim nie wspomnę. Nie miało to jednak dla Rakoczego znaczenia, albowiem on miał być królem, prawdziwym władcą w koronie na głowie, namaszczonym z łaski nie wiadomo w zasadzie kogo. Jak wielkim złudzeniem karmił się Jerzy II Rakoczy niech zaświadczą następujące fakty. Tuż przed rozpoczęciem wyprawy, która przecież musiała być przygotowywana od ładnych kilku lat, do Alba Julia stolicy Siedmiogrodu wyruszyli posłowie tureccy, z zamiarem zatrzymania całej imprezy. Tutaj się zatrzymajmy, dla nabrania oddechu i wyjaśnienia w czyim rzeczywiście imieniu występują posłowie tureccy, w XVII wiecznej rzeczywistości politycznej? Podobnie jak armia szwedzka pustosząca kraje katolickie, są oni reprezentantami interesów Paryża. Jeśli więc do Siedmiogrodu wyruszyli posłowie ze Stambułu, z zamiarem powstrzymania Rakoczego, to znaczy, że w roku 1657 można było już śmiało powiedzieć, że Rzeczpospolita została uratowana, a Paryż zmienia swoją politykę wobec protestantów i nie będzie popierał podziału katolickiego królestwa na wschodzie Europy. W rzeczywistości – hipoteza, którą niebawem wyłożę dokładniej – kwestie te były bardziej skomplikowane, pozostaje jednak faktem, że działania wojenne – drogie i nieefektywne wobec uporczywej postawy narodu szlacheckiego, nie przynosiły efektów politycznych. Ich eskalacja zaś mogła doprowadzić do nieprzewidzianych, katastrofalnych skutków, które odbiłby się niekorzystnie na polityce wszystkich mocarstw, także tych najsilniejszych. Karta którą zagrał Rakoczy była więc już blotką na samym początku nowego rozdania. Warto jednak dowiedzieć się, kto prócz samego Rakoczego traktował ją serio. O tym za chwilę, póki co wyłóżmy na stół figurę taką oto – nie karcianą bynajmniej, ale opisową – z chwilą kiedy rosną koszta wojny, nie ma takiego złudzenia, przekrętu czy manipulacji, której nie chwycił by się ponoszący największe koszta i odpowiedzialność gracz. I tak właśnie było z najważniejszym rozgrywającym wypadków toczących się w Europie środkowej od roku 1618 do końca lat siedemdziesiątych tego stulecia czyli Francją. Wysłanie posłów tureckich do Rakoczego, było jasnym wskazaniem, że ani Paryż, ani Stambuł, nie życzą sobie na razie wojny w Polsce i dobrze by było, aby król Szwecji, bohater licznych kampanii i bitew zrozumiał to wreszcie. Tego rzecz jasna nie można było wyłożyć wprost, tak jak nie można nikogo odzwyczaić od zgubnych nałogów za pomocą prostodusznych deklaracji. To jest polityka, a posunięcia polityczne muszą mieć swoją wagę i koloryt, muszą też być utrzymane w zrozumiałej dla wszystkich konwencji.
Fragment rozdziału „Barwy kampanii”
Książka Klemensa Junoszy opisująca realia życia społeczności żydowskiej w Warszawie i w małym miasteczku Czarne błoto, w końcu XIX wieku. Autentyzm tekstu i sposób przedstawienia postaci są wprost porażające. Autor na wiele lat przed Bablem, opisał społeczność żydowską równie prawdziwie, żywo i malarsko, jak ten wielki, rosyjski pisarz.
Historia lichwy, czyli pobierania nadmiernych procentów od pożyczek jest jednym z najmniej zbadanych obszarów historii. W języku polskim niewiele jest tekstów odnoszących się do okoliczności funkcjonowania lichwy, szczególnie w czasach nam bliższych. O ile lichwa średniowieczna, jej konsekwencje i sposoby jej powstrzymywania są w miarę dobrze znane, o tyle dwudziestowieczne przypadki masowej lichwy, opisywane są niechętnie i okazjonalnie. Książka Dawida Fajgenberga, to przedwojenna dysertacja doktorska, która łączy w sobie obydwa elementy. Zapoznaje czytelnika w syntetycznych i przystępnych formułach z dziejami lichwy w średniowieczu i przenosi związane z jej funkcjonowaniem wnioski do czasów współczesnych autorowi, czyli do dwudziestolecia międzywojennego. Autor łączy zjawisko lichwy z kryzysami w poszczególnych sektorach gospodarki, głównie w obrocie produktami spożywczymi, a także wskazuje na skuteczne i całkiem chybione metody zwalczania lichwy. Poświęca przy tym sporo miejsca administracyjnym zakazom i ich skuteczności.
Zagadnienie lichwy, która w życiu społecznym w naszych czasach wielkich wstrząśnień ekonomicznych występuje szczególnie jaskrawo, zasługiwało na sumienną rozprawę pod kątem widzenia prawa karnego opracowaną.
Podjąwszy to zadanie, autor we wstępie stara się ustalić pojęcie lichwy, a następnie przechodzi do rozpatrzenia konstrukcji lichwy karalnej w jej ewolucyjnym rozwoju od pojęć prawa starożytnego, średniowiecza, poprzez prawo kanoniczne, wpływy nowoczesnych pojęć ekonomicznych i prawnych, aż do doświadczeń wielkiej wojny i nowych rozszerzonych pojęć lichwy społecznej.
Przegląd ewolucji poglądów na lichwę stanowi najbardziej interesujące zagadnienie w analizie tego przestępstwa, słusznie też autor poświecił mu znaczną część swojej pracy, zasadniczo dość trafnie oceniając cechy rozważanego przez siebie zagadnienia.
Dalsze rozdziały poświęcone zostały analizie dogmatycznej na tle szczególnego ustawodawstwa wojennego i powojennego oraz przede wszystkim na gruncie ustawodawstwa recypowanego przez Polskę po odrodzeniu. Wreszcie autor omawia kodeks polski 1932 r. oraz najnowsze ustawodawstwo i ważniejsze projekty.
Gruntowne przerobienie materiału nie tylko w sposób ściśle dogmatyczny, ale także w oświetleniu historycznym nadaje pracy niniejszej cechy wyczerpującej monografii, wzbogacającej niezbyt obfitą polską literaturą prawa karnego.
prof. W. Makowski
Na rogu Charing Cross Road i Great Newport Street, w samym centrum Londynu znajduje się sklep z używanymi książkami – Quinto. Tamtejszy chaotycznie całkowicie dobrany księgozbiór, zwykle w opłakanym stanie, rzadko skrywa coś wartego uwagi. Książki są tanie i zazwyczaj można się targować.
Do Indii pierwszy raz trafiłem w 1992 i wracałem tam każdego roku. Moje rosnące zainteresowanie tamtejszą kulturą i historią zaowocowało zakupem kilku książek. Niektóre były nowe; niektóre używane. Od drogich antykwariatów trzymałem się z daleka. Czasami jednak udawało mi się znaleźć coś rzadkiego, a Quinto był idealnym miejscem na poszukiwania.
To właśnie tam, późnym 1995, zapłaciłem 25 funtów za Rambles and Recollections of an Indian Official autorstwa Generała Majora Sir W. H. Sleemana KCB [Rycerz Komandor Orderu Łaźni – przyp. tłum.]. Jej dwa oliwkowozielone tomy, jak na książkę wydaną w 1893 i pełną pieczątek z biblioteki publicznej w Cheltenham, były w bardzo dobrym stanie. Była to wtedy dla mnie duża kwota – nigdy wcześniej nie wydałem tyle na książkę z drugiej ręki – podobał mi się jednak tytuł. Całe szczęście nigdy nie miałem ani pieniędzy, ani pokusy, aby kupować pierwsze wydania. Od zawsze uważałem za nonsens wycenianie pierwszego wydania wyżej od późniejszych, pozbawionych błędów i z wzbogaconym tekstem.
Książka Sleemana była fascynującym sprawozdaniem z podróży po Indii w ostatnich dekadach rządów Kompanii Wschodnioindyjskiej. Opowiadała o wędrówce autora przez środek subkontynentu, kiedy to przewodził wyprawie inspekcyjnej na czele wielkiej karawany ciągniętej przez konie i słonie. Pełna była opisów radżów wraz z żonami, klęsk głodu, bitew, ceremonii religijnych i palenia wdów, bandytów, trucicieli i czarnoksięstwa. Był również rozdział o „Opłatach celnych w Indiach i sposobie ich egzekwowania”, który rozwodził się nad „zuchwalstwem i pazernością celników tam pracujących”, przyjmowali oni bowiem łapówki. Spostrzeżenia te zostały spisane kiedy karawana przechodziła przez posterunek celny w Horal, między Delhi i Agrą. Wyglądało na to, że na towary przywożone do „Brytyjskich” Indii z księstw położonych na zachodzie były obłożone cłem. Nigdy wcześniej nie przeszło mi przez myśl, że opłaty takie mogły być nakładane setki mil od wybrzeża, w samym sercu Indii.
Był to dość interesujący rozdział, jednak moje zainteresowanie wzbudziła niewielka notatka. Dołączona została do oryginalnego wydania przez redaktora z Indyjskiego Korpusu Cywilnego, który cytował innego indyjskiego urzędnika, wuja Lyttona Stracheya, Sir Johna Stracheya.
Aby upewnić się, że cła solne faktycznie są zbierane […] stopniowo wyrósł tam monstrualny system, nie mający odpowiednika w żadnym cywilizowanym państwie. Ustanowiono granicę celną, rozciągającą się przez całe Indie, która w 1869 sięgała od Indusu do Mahanadi w Madrasie, na dystansie 2300 mil, chronioną przez blisko 12000 ludzi. […] Rozciągałaby się od Londynu do Konstantynopola. […] Składała się głównie z olbrzymiego, nieprzebytego żywopłotu z kolczastych drzew i krzewów.
Fragment tekstu
„(….) W kraju pojawiło się wielu wygnańców, którzy uciekali przed inwazją mykeńską. Jednym z nich był Madduwattas, król państwa Lukki (czyli Licji na południowo zachodnim wybrzeżu Anatolii), wygnany ze swojego kraju razem z rodziną przez ścigającego go Attarsijasa, „człowieka z Ahhijawy”, uciekł do Hetytów. Attarsijas, czyli Atreus był mykeńskim wodzem, który przybył z Grecji, by pokierować kampanią mającą na celu podbój zachodniej Anatolii. Wspomniana Ahhijawa (Achaja) to po prostu mykeńska Grecja, której władcy szukali właśnie nowych terytoriów do zdobycia i szlaków handlowych do opanowania. Attarsijas wyruszył w pole z armią składającą się z piechoty i około 100 rydwanów, siejąc spustoszenie. Madduwattas musiał się schronić u Tudhalijasa wraz ze swoją rodziną i wojskiem. Hetycki król wysłał na zachód wojsko, które starło się z siłami Attarsijasa i zmusiło je do ucieczki. Mykeński wódz opuścił Anatolię, a Madduwattas z poparciem hetyckiego króla objął władzę w kraju Zippasla i w dolinie Meandra. Tudhalijas uważał zapewne, że kolejny wasal zabezpieczy jego państwo przed mykeńską ekspansją na zachodzie. Madduwattas złożył przysięgę na wierność władcy Hetytów, ale rychło okazało się, że nie zamierza jedotrzymać. Jeszcze za panowania Tudhalijasa zaczął wykrajać sobie niezależne, udzielne królestwo. Bez zgody suwerena najechał Arzawę, ale został pokonany. Zadziwiające, że król hetycki przyszedł mu na pomoc i pokonał wojska Arzawy. W Azji Mniejszej po raz kolejny wylądował z wojskami Attarsijas, który najechał Zippaslę. Mattuwadas po raz kolejny uciekł do kraju Hatti. Sytuacja stawał się groźna. Hetyci wysłali na zachód wojska, które miały odeprzeć Attarsijasa i przywrócić porządek. Kiedy udało się odeprzeć kolejną mykeńską inwazję, zbuntowały się miasta Hinduwa i Dalawa w kraju Lukki. Madduwattas i hetycki dowódca Kinaspili ruszyli na południe, by opanować sytuację. Ale Madduwattas nagle zmienił front i sprzymierzył się z mieszkańcami Dalawy. Urządził zasadzkę, w którą wpadła hetycka armia. Kinaspili zginął, a hetycki oddział został rozbity. Bezsilny król Hetytów nie mógł odpowiednio zareagować. Madduwattas szybko przejął kontrolę nad Arzawą i stał się najpotężniejszym władcą w AzjiMniejszej. W ciągu niewielu lat zbudował silne i bogate państwo, dysponujące żyznymi terenami rolniczymi i kopalniami rud metali. Przez jego terytorium przebiegały szlaki łączące Azję Mniejszą z regionem egejskim i z Cyprem. Przy tym wszystkim Madduwattas udawał lojalnego hetyckiego wasala. (…)” Koncert mocarstw i złota epoka handlu (1500-1200 przed Chr.)
Fragment tekstu
Mieszkańcy stepu, dotknięci niekorzystnymi zmianami klimatycznymi na przełomie II i I tys. przed Chr. przechodzili od półosiadłego do w pełni koczowniczego trybu życia. Stali się oni prawdziwymi mobilnymi nomadami, żyjącymi z pasterstwa i łowiectwa. Na stepie pojawili się niebezpieczni konni wojownicy, wykorzystujący w pełni szybkość swoich rumaków. Posługiwali się nową, żelazną i bronią i łukami refleksyjnymi, co czyniło z nich potężną siłę militarną. Wojownicy spędzający większą część życia na koniu i przemierzający stepowy ocean traw, stali się co najmniej od X w. przed Chr. nieodłącznym elementem eurazjatyckiego pasa trawiastych biomów. Wędrujące po nim plemiona prowadziły ze sobą nieustanne walki, lub łączyły się, tworząc nowe ludy i konfederacje.
W armiach władców bliskowschodnich służyli zarówno arystokraci, jak i ubodzy Grecy szukający zarobku. Zaciągali się do armii asyryjskiej, a później także do babilońskiej i egipskiej. Greccy najemnicy z armii faraona Psamtika II-go walczyli w czasie jego wyprawy do Nubii w 591 r. przed Chr. Na posągu Ramzesa II-go w Abu Simbel wyryli napis w języku greckim: Kiedy król Psamtik przybył do Elefantyny, ci którzy płynęli z Psamtikiem, synem Teoklesa, to napisali. Doszli powyżej Kerkis, dokąd pozwoliła rzeka. Cudzoziemcami dowodził Potasimto, a Egipcjanami Amazis. Napisał nas [litery] Archon, syn Amoibichosa, i Topór, syn nikogo. Grecy byli obecni w okolicach Karkemisz i w małych fortecach na wybrzeżu Lewantu.
Praca księdza biskupa Jana Kopca jest dziełem absolutnie unikatowym. Jej tematyka, dotyczy okresu starannie przez historyków w Polsce omijanego, czyli tak zwanej wojny północnej - starcia pomiędzy inspirowaną przez Francuzów Szwecją, a Rosją Piotra Wielkiego. To ostatnie państwo, które wkraczało dopiero jako potęga na arenę międzynarodową było wprost golemem uruchamianym przez banki Amsterdamu i Londynu. Wojna północna toczyła się na terenie Rzeczpospolitej, monarchii katolickiej, ostoi Kościoła i świętej wiary, która była istotnym elementem w niełatwej w owym czasie polityce Watykanu. O tym , jakie plany miał Rzym wobec królów Polski w początkach XVIII wieku opowiada ta książka.
Obietnice socjalistów, że zapewnią robotnikom nie tylko należny im zarobek, ale jeszcze te zyski, jakie ciągną ze swego kapitału akcjonariusze, nie dadzą się urzeczywistnić, gdyż ten zwiększony zarobek byłby bez wartości, gdyby nie miał charakteru mienia mogącego przynosić dochody. Jeśli skasujemy prawo kapitału do zysków, to przez to zniszczymy wartość kapitału, zmusimy tych co go mają do lekkomyślnego roztrwonienia resztek i pozbawimy przedsiębiorstwa tej niezbędnej pomocy, jaką tylko kapitał dać może.
To, że kapitał przynosi zyski, jest korzystne nie tylko dla obecnych kapitalistów, ale dla wszystkich tych, co z czasem jakiś swój kapitał zdobędą własną pracą lub pomysłowością, czyli usługami oddanemi społeczeństwu. Co wynika, gdy ludzi pozbawić tej nadziei, że mogą zostać kapitalistami, to jasno widać w Rosji: powszechny głód, lenistwo, zanik produkcji.
Każdy człowiek pragnie wolności. A prawdziwa wolność jest możliwa tylko wtedy, gdy się nie jest zmuszonym do codziennego zarobku. Więc o ile każdy ma zapewnione swobodne rozporządzenie tem co zarobi, lub udział w tem bogactwie, jakiego przysporzy społeczeństwu, to ma pobudkę do wysiłków, aby zaoszczędzić pewien kapitał. Istniejący kapitaliści są żywym wzorem i przykładem tej wolności ruchów, do której z czasem wszyscy dojdą, jeśli wszyscy zgodnie pracować będą. Robotnicy, wypowiadający jako sztuczna klasa walkę kapitałowi, przedłużają sobie drogę do celu wszelkiej pracy, to jest do prawdziwej wolności osobistej, której nie ma ten, co z dnia na dzień zarabiać musi.
Socjaliści, którzy krzewią zazdrość i nienawiść robotników wobec kapitalistów, mają całkiem inny cel niż dobro robotników. Chcą oni użyć robotników jako swego narzędzia, by zrujnować kapitalistów i zagrabić bez pracy i zasługi kapitały, aby potem w biurokracji socjalistycznej opływać w dostatki i trzymać robotników w niewoli, jak to się dzieje w Rosji. Robotnicy, którzy ufają socjalistom i dają się przez nich użyć jako narzędzie dla pozyskania władzy politycznej, mimo woli gotują sobie daleko gorszą niewolę, niż obecna zależność od konieczności zarobkowania.
Ta sztuczna klasowość i fałszywa walka klas służy zarazem, aby w prawdziwej walce klas zapewnić podstępem zwycięstwo stronie gorszej i słabszej. Istnieją prawdziwe klasy, dawniejsze niż różnice między robotnikiem a fabrykantem, chłopem i szlachcicem, plebejuszem i patrycjuszem, niewolnikiem i człowiekiem wolnym. Najważniejsza taka klasowa różnica, to jest różnica między złodziejami a uczciwymi ludźmi. Do klasy złodziei może należeć robotnik i fabrykant, chłop i szlachcic, biedny i bogaty. Złodziej zawsze chce bez pracy dostać to, co mu się nie należy, gwałtem lub podstępem.
(Fragment tekstu)
Ten produkt jest zapowiedzią. Realizacja Twojego zamówienia ulegnie przez to wydłużeniu do czasu premiery tej pozycji. Czy chcesz dodać ten produkt do koszyka?