Od końca XIX w. większość dzieci żydowskich w Galicji uczęszczała do szkół publicznych. Szkoła na wiele sposobów angażowała żydowską społeczność: Żydzi pracowali jako nauczyciele i zasiadali we władzach oświatowych, gminy zobowiązano do zapewnienia zajęć z religii, powstawały podręczniki do tego przedmiotu. Edukacja stała się ważnym tematem politycznym, mobilizującym i polaryzującym społeczeństwo. Książka ujmuje żydowskie doświadczenie szkoły kompleksowo i z wielu perspektyw, m.in. codzienności, relacji międzyludzkich, symboliki, przestrzeni. Pokazuje, że upowszechnienie edukacji miało fundamentalne znaczenie dla historii społecznej Żydów galicyjskich, i że trudno jest pisać o galicyjskiej szkole bez uwzględnienia Żydów.
Osadzenie w literaturze i znajomość źródeł zaowocowały monografią, która spogląda na przestrzeń galicyjskiej szkoły publicznej z perspektywy Żydów. To oni są punktem wyjścia i stanowią główną oś narracji. (…) Pieczołowitość w dotarciu do detali odtwarzanych z rozmaitych języków koresponduje tu ze świadomością metodologiczną, interesującym katalogiem pytań badawczych i nietradycyjnym spojrzeniem na przestrzeń szkoły. Książka jest solidnie udokumentowana, ale nowoczesna w spojrzeniu na badane zjawiska (…). Autorka znakomicie orientuje się nie tylko w dziejach Żydów europejskich i galicyjskich, ale również w meandrach ich edukacji, która bynajmniej nie była prosta i oczywista. W przypadku niniejszej książki niewątpliwie mamy do czynienia z dziełem wybitnym.
Z recenzji prof. dr. hab. Tomasza Pudłockiego
Te kołysanki to, ma się rozumieć, zwariowanki. A wzięły się stąd, że po długim oczekiwaniu, pełnym niepokojów, moja córka Marysia urodziła Laurę. Piękną, zdrową, maleńką jak Calineczka. I wtedy naszło mnie, żeby śpiewać. Bałem się wziąć Laurę na ręce. Mój ukochany pieśniarz Fabrizio De Andr mówi, że starcy, którzy przytulają maleństwa, boją się, że przytulą za mocno i je skrzywdzą. Trudno jest wyrazić miłość, ale odkryłem, że jest to również bardzo proste. Wystarczy odpuścić sobie staranność, poprawność, i śpiewać jak leci. To znaczy jak leci woda niekontrolowanego rymu do serduszka Laury. Babcie i dziadkowie są trochę nienormalni. Chcą mówić, a nie mają języka. Chcą śpiewać, a nie mają głosu. Chcą przytulić, lecz zamiast rąk mają (zwłaszcza dziadkowie) łapy. Robią więc, co mogą, żeby wyśpiewać coś większego od nich. I dlatego stają się mali. Żeby się udało.
Krzysztof Gierat gościł w swych kinach największych twórców filmowych Michelangelo Antonioniego, Wima Wendersa, Romana Polańskiego. Z Robertem De Niro spacerował po krakowskim Rynku, z Andrzejem Wajdą wznosił toast płonącą śliwowicą, a ze Stevenem Spielbergiem jadł pierogi na Kazimierzu. Juror-obieżyświat. Odwiedził festiwale filmowe w ponad czterdziestu krajach. Lata po świecie, by w jakimś zakątku globu odkryć interesujące go filmy. Te spotkania i podróże to niewyczerpane źródło wspomnień i anegdot. Gdyby ktoś się mnie spytał: o co chodzi z tym krakowskim środowiskiem filmowym, sugerowałbym trzy możliwości odpowiedzi: 1. Spytaj kogoś w rodzaju Smoka Wawelskiego tu odpowiedzi obarczone byłyby dość spektakularną wadą spowodowaną równie spektakularną śmiercią zapytanych; 2. Weźże pogadaj na mieście tu problemem mogłoby być stężenie substancji niedozwolonych we krwi; Zatem pozostaje mi rekomendować Państwu jednie, po krakosku: 3. Poczytajże se Gierata! I z tym Państwa zostawiam!Maciej Stuhr
Projekt stworzenia pisma wynikł ze wspólnych rozmów między Gustawem [Herlingiem-Grudzińskim], Zosią [Hertz] i mną. Nazwę wymyśliłem chyba ja. Pierwotnie Kultura miała być biletem wizytowym, kwiatkiem do kożucha, i była pomyślana odpowiednio do tego jako kwartalnik raczej czysto literacki. Pierwszy numer przygotowaliśmy wespół z Gustawem. Ale naprawdę ważne były dla nas wtedy książki. *** Początkowo, wiedząc o ogromnym czytelnictwie w wojsku i na emigracji, chcieliśmy oprzeć działalność Instytutu na wydawaniu książek. Kiedy okazało się, że gdy ludzie przestają dostawać stosunkowo wysoki żołd i muszą szukać pracy, ograniczają przede wszystkim swoje wydatki na kulturę, musieliśmy się całkowicie przestawić. Liczyłem jednak, że pismo zastąpi książki, gdyż będzie tańsze i bardziej skuteczne. Pismo dawało też możliwość oddziaływania na Kraj, na czym zależało mi od początku. W każdym razie już pod koniec pobytu w Rzymie naszą najważniejszą sprawą stała się Kultura, która w związku z tym zmieniła formułę: z kwartalnika stała się miesięcznikiem, a z pisma literackiego pismem wszechstronnym, przeznaczającym wiele miejsca na politykę i sprawy społeczne.
Z Warszawy wróciliśmy jeszcze do Nieborowa, a stamtąd w pierwszych dniach września odjechaliśmy do Bellevue, gdzie zastałam mego chłopca w dobrem zdrowiu.Brat męża, Ludwik, odprowadził nas do Berlina. Chcąc zwiedzić przyszłe męża dziedzictwo, obróciliśmy drogę na Kalisz, Ostrów i Przygodzice.Droga prowadząca do tych miejscowości, nie była ani malownicza, ani wygodna. Ostrów, było to miasteczko zamieszkałe wyłącznie przez żydów, którzy na nasze spotkanie wyjechali konno. W braku odpowiedniego ubrania, dla uczczenia przyszłych dziedziców przywdziali aksamitne suknie swoich żon. Można sobie wyobrazić, jak wspaniale przedstawiała się naszym oczom cała ta kawalkada.W Przygodzicach zatrzymaliśmy się tylko na dwadzieścia cztery godziny, bo wioska ta, jakkolwiek bardzo intratna, dająca duży dochód ze stawów i lasów, nie posiadała ani pałacu, ani nawet domu, w którym by można było mieszkać.
Pisarz powinien mieć adres mówił Isaac Bashevis Singer. Opuścił Polskę w 1935 roku, ale warszawska ulica Krochmalna, ulica żydowskiej biedy, została do końca centrum jego wszechświata, najważniejszym punktem odniesienia.
Dla mnie stał się nim mur warszawskiego getta, najdotkliwsza blizna tego miasta.
Długo nie wiedziałam, co kryło się pod powierzchnią mojego dzieciństwa i młodości.
Dłużej jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że Warszawa stoi na grobach, że pod nią jest inny świat, a nawet inne światy, których odsłanianiu poświęcę kolejne lata.
Ja dzielę z Autorem miłość do Warszawy i do Wenecji, los obu miast leży mi na sercu, pracuję na rzecz ich zbliżenia, przekonany, że możemy się od siebie nawzajem nauczyć, połączyć nieprzebrane kultury tych metropolii, o których związkach my Polacy wiemy stanowczo za mało. Ale po lekturze tej książki wiedzieć będziemy znacznie więcej. Jacek Pałasiński Otóż żyje Sebastiano Giorgi w Warszawie, do której zabrał ze sobą Wenecję, gdzie mieszka on, jego pamięć, natura i kultura. Tak więc mamy Warszawę, mamy Wenecję i mamy postaci: Agatę, o której wiemy tyle, ile trzeba, czyli nic poza tym, że jest treścią życia i codziennego zachwytu Sebastiana. Mamy przyjaciela Włocha, który przyjechał, żeby zagrać w filmie o Bernardo Bellotto, czyli o Canaletcie. Mamy Casanovę, który nie dość, że doskonale pasuje do mozartowskiej struktury opowieści, to jeszcze był kiedyś w Warszawie, nie ma więc powodu, żeby nie było go w książce. Mamy świat wenecki z podręcznej biblioteczki wspomnień autora, z rozkoszami, ciekawostkami, pamiątkami, problemami (jak ograniczenia w dostępie miasta dla turystów, do których - ograniczeń, nie turystów - Sebastiano ma stosunek wyrazisty i radykalny). Mamy wreszcie Warszawę, ze szczególnym uwzględnieniem Łazienek, które są miejscem akcji filmu realizowanego w tle opowieści. Jarosław Mikołajewski
Ta niewielka książeczka nie jest przeznaczona ani dla nadużywających trunków ani dla mętnych opojów i ochlaptusów. Jest ona adresowana wyłącznie do tych, którzy do kieliszka podchodzą z elegancją; utwór ten pomoże również w wyborze wina tak, aby jak najlepiej towarzyszyło ono wyszukanym potrawom, a więc świadomemu łakomstwu, któremu szczerze pragnąłbym nadać właściwe ramy. Już Epikur zwykł przecież mawiać: „Zachowajcie umiar, by w pełni móc smakować radość życia!”
Jeżeli mam wierzyć zapisom moim w przewodnikach i bedekerach, to byłem w Rzymie coś trzydzieści razy, we Włoszech bez Rzymu sześć razy i trzynaście razy na Sycylii. Te podróże rozciągały się na przestrzeni przeszło pół wieku. Zaproponowano mi, abym napisał coś w rodzaju Voyage en Italie Tainea czy też Listów z Włoch Kremera, ale trudno mi będzie wrażenia rozproszone na takiej przestrzeni lat i w tak odmiennych warunkach odebrane skupić w jakąś rozsądną całość. Tym bardziej że nie jest moim zamiarem spojenie tych wrażeń przez podłożenie pod moje dzieło podszewki filozoficznej, jak to uczynił Taine, albo nie jest moją ambicją zobrazowanie dziejów sztuki europejskiej, jak to uczynił Kremer, podbijając swoje wywody w dodatku filozofią Hegla. A nie chciałbym także przekazywać pracy o podróży do Włoch w kształcie oddzielnych obrazków, rozsypanych jak paciorki, nie nanizanych na jedną nitkę i zabarwionych już nazbyt osobistym spojrzeniem na widoki i sprawy Italii, jak to uczyniła z wielkim zresztą wdziękiem i erudycją pani Kaschnitz.Już z tych paru słów, które dotychczas napisałem, wynika, że jestem nieco przelękniony po pierwsze ilością moich poprzedników, którzy w ciągu wielu stuleci pisywali swoje podróże do Włoch, każdy na swój sposób; po drugie trudnościami, jakie się piętrzą przede mną, gdy chcę to multum przeżyć, rozciągnionych na lat tak wiele, jakoś scementować. Najtrudniej będzie tu dać kwintesencję kraju i obyczaju, który, niezmienny w zasadzie, przecież w ciągu przeszło pół wieku wiele przeżył i przeżycia te przyjął w siebie, nie odmieniając może swojej natury, ale bardzo urozmaicając szczegóły życia codziennego, jak też i treść istotną swego bytowania.Fragment przedmowy pt. Do czytelnika Jarosława Iwaszkiewicza
Nie mam pewności, czy zapiski ojca, które pośpiesznie czytałem, jeszcze zanim odszedł, a które potem czytałem uważniej, bez pośpiechu, istotnie świadczyły o ambitnym zamiarze wepchnięcia do książki całego świata. Być może wyczytałem z nich więcej, niż zawierały, może skrywały impuls, i to on wyzwolił we mnie nienazwaną potrzebę, tak czy owak z pewnością nie zamierzałem drwić z takiego zamiaru, bynajmniej, sam zacząłem myśleć o czymś podobnym, może (choć niekoniecznie) na mniejszą skalę. Zastanawiałem się, czy próba opisania jednej rozległej dziedziny na kilkudziesięciu czy nawet kilkuset stronach (kilkaset zawsze zdawało mi się niedosiężną objętością) musi być skazana na porażkę. Czy może się udać próba zamknięcia między okładkami wielkiej historii motywów i wątków, tematów, które tworzą nieoczywiste konfiguracje, przez co zyskują nowe znaczenia. I pomyślałem, że ułomnym i wtórnym sposobem jest sprowadzenie rozległej dziedziny do jednego elementu. Ot, choćby sprowadzenie historii literatury do jednej książki. Całego życia do jednej lub kilku scen. Jak Schwob zrobił z życiem Uccella, jak z życiem Uccella obszedł się Artaud, a z życiem Billyego Kida Borges. Detal, w którym zmieściła się całość. Zuchwałość opowiadania, które skupia się na drobince piasku, by zobaczyć w niej wszechświat. Świat zamknięty w co prawda nienaturalnie dużym, ale jednak pojedynczym drzewie.
W okresie autonomicznym (1867-1915) Kraków zmienia się z ośrodka inteligenckiego, akademickiego, zacofanego ekonomicznie w drugie co do wielkości miasto Galicji, dynamicznie wkraczające na ścieżkę modernizacji. W sąsiednim Podgórzu i okolicznych gminach (tj. Grzegórzki, Płaszów, Dębniki) powstawały wówczas pierwsze zakłady przemysłowe (cegielnie, wapienniki, zakłady chemiczne, zakłady wody sodowej, młyny, piekarnie parowe, kaflarnie), często organizowane bądź dzierżawione przez Żydów podgórskich i krakowskich. Osiągnięcie sukcesu przez przedsiębiorców żydowskich było możliwe dzięki pozyskaniu nieeksploatowanych surowców mineralnych, nabywaniu atrakcyjnych terenów budowlanych oraz wykorzystaniu zdobyczy ówczesnej techniki tj. zaawansowane maszyny parowe, piece pierścieniowe czy energia elektryczna. Nie bez znaczenia była też odwaga i kreatywność tych pionierów uprzemysłowienia, o których opowie niniejsza publikacja stanowiąca zbiór esejów autorstwa Hanny Kozińskiej-Witt, Przemysława Zarubina, Alicji Maślak-Maciejewskiej i Konrada Meusa. Przybliżone zostaną sylwetki tych bardziej znanych przemysłowców jak Maurycy i Gustaw Baruchowie, Władysław i Bernard Libanowie, ale też nieco mniej rozpoznawanych jak Maurycy Dattner, czy Juliusz Przeworski. Dowiemy się o ich karierach, stosunkach rodzinnych, wyznaniowych, działalności na rzecz miast i gmin żydowskich a przede wszystkim o ich wkładzie w rozwój ekonomiczny regionu. Odpowiemy także na pytania, którzy z nich przynależeli do elit miejskich i czy kobiety żydowskie były sprawnymi businesswoman. Książka stanowi pokłosie grantu badawczego finansowanego ze środków Narodowego Centrum Nauki pt. Rola Żydów w życiu gospodarczym Krakowa i okolic w okresie autonomicznym (OPUS-16, nr 2018/31/B/HS3/03657).
Place of Birth: Dzierzoniow tells the story of young Helena’s upbringing in Poland in the years after the Second World War. It offers a glimpse into a chaotic world unknown to many, as seen through the eyes of a young girl, while chronicling as well the broad range of fates suffered (or experienced) by the adults around her. The transformation this world has undergone is starkly embodied in its two key locations: Dzierzoniow, a town that completely changed almost overnight, from having been German to being populated by survivors of the wartime horrors, and Warsaw, a city rising from its ruins like a phoenix. This world is full of both tragic experiences and the troubles one has in finding one’s place in new surroundings and under new conditions, while offering inspiring glimpses of human richness and ingenuity.
Introduction by dr. Kamil Kijek
“Czy możemy się zgodzić na to, że jesteśmy śnieni? Czy jesteśmy na to gotowi? Nie, i pewnie nigdy nie będziemy. Ta niezgoda, bunt, przywiązanie do człowieczeństwa, jednostkowej podmiotowości, uczuć, osądów, zachwytów, pragnień jest jednym z ramion, którym utrzymujemy się nad oceanem wieczności.
Wiemy, że nasze “ja” jest tylko kroplą. Czy ocean istniałby bez nas? Czy coś w nim zmieniamy dodając siebie, swoją kroplę?
Czy gdybyśmy uznali, że jesteśmy tylko snem, to czy nasze gesty, decyzje, starania miałyby nadal sens?
Drugie ramię sięga w głąb albo wzwyż a czasem notuje, to czego nie może dotknąć: prawdy przeczuwanej, tajemnicy wszystkiego tego, co poza jego zasięgiem.
Przywiązanie do życia i fascynacja tajemnicą metafizyki. Cierń naszej jaźni. Pragnienie poznania. Tęsknota pewności istnienia. Zdumienie, gdy patrzymy w błękitne niebo.”
fragment recenzji E.B-G.
I spent the morning of 7 October in Bethesda, near Washington, at the home of Polish Jews Basia and Marek, March ’68 émigrés whose parents were Holocaust survivors. Our breakfast was interrupted by the telephone, and a string of updates on the fate of my hosts’ Israeli family and friends. At that time, people were just getting to know the names of the kibbutzim that had been attacked, as well as the faces of the hostages who would later appear repeatedly in the news: Naama Levy, the young women in bloody pajama bottoms, their hands tied behind their backs, Shani Louk trussed up on the back of a pickup truck like a sacrificial animal, Hersh Goldberg-Polin, whose forearm had been blown off by a grenade, or Eden Yerushalmi, a bartender at the Nova Music Festival, the scene of one of the largest massacres. Today we know that none of them are alive.
Minęło sporo lat, stałam się jeszcze bardziej wychudła i przygarbiona, ubranie wisi na mnie jak płótno na kiju, zaś córki nie przestają mnie namawiać: zostałam zaproszona na spotkanie ocalałych i nieopatrznie powiedziałam im o tym.
– Czemu nie chcesz tam pójść, mamo – pyta najmłodsza, kiedy wspólnie z siostrą usiłują namówić mnie do zjedzenia rosołu z kury, który wlepia we mnie swe tłuste oka niczym mityczny Argus.
Starsza córka bierze jej stronę, więc koniec końców i ja się zgadzam, odsuwając od siebie talerz rosołu, co tym razem z racji mojej zgody spotyka się z wyjątkowo tolerancyjnym przyjęciem.
Powinnam była bardziej wnikliwie przestudiować to zaproszenie, spotkanie odbywa się w hotelu Astoria, w którym moja noga miała już nigdy nie postać po tym, jak Eichmann i jego horda wzięli go w posiadanie, a firanki żegnały nas tak pięknie, właśnie wtedy. Moje córki wzdychają: to przecież było tak dawno, mamo, tak dawno. To teraz zupełnie inny hotel, chociaż wciąż nosi nazwę Astoria, cóż na to poradzić. Czasami rozmawiają ze mną jak z niezbyt rozgarniętym dzieckiem. Ale ja wiem, co wiem i wiem, czego nie wiem. Nie wiem, co się stanie, gdy przekroczę próg hotelu. Czy Eichmann wyskoczy ze swojego pokoju i warknie w moją stronę: „A ty tu czego, przecież nie masz prawa żyć! Czekaj tylko, jeszcze was wszystkich dorwiemy”. I choć wiem i powtarzam to sobie dziesięciokrotnie, że po procesie powieszono go i pochowano, to pewności jednak nie mam, bo nigdy nie mam pewności, jeśli chodzi o te kwestie.
Za panowania króla Kraka
Zdarzyła się historia taka:
W smoczej jamie pod Krakowem
Mieszkał sobie taki smok,
Co na widok stada owiec
Zaraz głośno cmokał: – Cmok!
Potem bardzo głośno mlaszcząc
Zjadał owce raz – dwa – … sześć
i za chwilę kłapiąc paszczą
Patrzył, co by jeszcze zjeść.
Całe miasto strach ogarnął.
– Ratuj królu – wołał lud –
Przyszłość się przedstawia czarno,
Ten gad pożre cały gród!
W paszczy smoka zginie Kraków,
Więc nas ratuj! Rób co chcesz,
Ale ratuj swych rodaków,
No i siebie ratuj też!
Pisałem i zbierałem je przez kilka lat.
Co?
Najważniejsze chyba z moich wierszy dla dzieci. A także dla niedzieci, skoro sięgają po nie również dorośli i bardzo, bardzo dorośli.
Otwarte na zabawę, lecz również na sprawy uniwersalne, jak poszukiwanie swojego miejsca na ziemi, uwrażliwienie na cudzy los, pochwała codziennego wzruszenia, dobroć dla zwierząt…
Niektóre doczekały się pewnej sławy, zwłaszcza “Ciebraki”, chętnie interpretowane przez młodzież z kół recytatorskich, albo “Ja to ty, ty to ja”, wypowiadany na marszach obywatelskich.
Te wiersze cudownie zilustrowała Anna Mrowiec, artystka o wielkim talencie i pięknej wyobraźni. Przyjaciółka, z którą przygotowałem już dla wydawnictwa Słowne “Drogocenny kamyczek”, wyróżniony w konkursie IBBY.
Dwujęzyczne polsko – francuskie wydanie 20 wierszy Czesława Miłosza w tłumaczeniu Erika Veaux’a.
Każdemu wierszowi towarzyszy kod QR, po sczytaniu którego można odsłuchać wiersze w wykonaniu Elisabeth Dudy w obu wersjach językowych.
Katarzyna Horowitz zadrżała i nakazała sobie ostrożność. Wszystkie plany związane z matką, ojcem, dziadkiem i siostrami wyparowały, skurczyły się tylko do walki o własne życie. Była tego świadoma i wstydziła się, ale wrzask sierżanta Emericha Vogeltanza jeszcze odbijał się echem w jej uszach. Bez przerwy wyrzucała sobie swoją tchórzliwość i jednocześnie ją usprawiedliwiała. Bała się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Chciała dostać wysoki kredyt, ale sama miała niewielką wartość, a możliwe, że nawet pan Herman Cohen i dziewiętnastu tamtych znaczyło zbyt mało. Nawet nie pożegnała się z ojcem, zanim tłum wchłonął go i popchnął gdzieś do przodu, bo ktoś mówił, że „tam” jest gaz. A może do tyłu? Nikt nie wiedział, gdzie jest przód, a gdzie tył i co się będzie działo. Wiedzieli tylko tyle, że obóz jest olbrzymi i nie sposób z jednego końca zobaczyć drugi. Zauważyła drżenie powiek pana Hermana Cohena. Wyglądało to tak, jakby bez przerwy mrugał. Katarzyna przecież zawsze bała się śmierci bardziej niż inni członkowie jej rodziny, cóż, może nie była tak pobożna jak oni, ale to Bóg sprawił, że zwątpiła w jego dobroć, skoro pozwolił, żeby Niemcy tak bardzo ich dręczyli, żeby gnali ich jak parszywe stado. A może bała się śmierci z powodu swojej fantazji? Potrafiła bardziej plastycznie sobie wszystko wyobrazić, a słyszała przecież na każdym kroku, czego Niemcy się dopuszczali i co oznaczał obóz. Przypomniała sobie o Lei, swojej ulubienicy, która zawsze patrzyła w nią jak w obrazek. Siostrzyczka znów opanowała jej myśli. Wydawało jej się teraz, że ich dzieciństwo było jak robaczywe jabłko przesycone zapachem drewna. Czasami dziadek wymawiał jej matce, swojej córce, że urodziła ją zbyt dziką i piękną, ale matka tylko z dumą podnosiła głowę. Córki przychodziły na świat jedna za drugą, jakby za karę, że ojciec tak bardzo pragnął mieć syna.
Książka została wydana przy wsparciu finansowym Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej.
Zapewne część z Czytelników, spoglądając na okładkę tej książki, pomyśli, że będę zachęcał do kolejnej ekranizacji Lalki Bolesława Prusa i proponował nazwiska aktorów, którzy powinni zagrać Stanisława Wokulskiego. Nic z tych rzeczy. Wystarczą dwie wspaniałe dotychczasowe ekranizacje, a Mariusz Dmochowski i Jerzy Kamas w rolach Wokulskiego wydają się być niedoścignieni.
Bohaterem książki jest Leon Krupecki, kupiec warszawski z drugiej połowy XIX wieku, zesłaniec syberyjski. Elementy jego barwnej i ciekawej biografii oraz cechy charakteru skłoniły mnie do uznania go za najbliższego bohaterowi Lalki. Prus nie mógł o nim nie słyszeć. Może nawet odwiedzał jego sklepy?
Rafał Skąpski
Ten produkt jest zapowiedzią. Realizacja Twojego zamówienia ulegnie przez to wydłużeniu do czasu premiery tej pozycji. Czy chcesz dodać ten produkt do koszyka?