Pomimo tego, że postać o. Piotra Rostworowskiego (1910–1999), jak i jego spuścizna piśmiennicza nie są całkowicie obce polskiemu Czytelnikowi, to jednak nadal tyniecki i bielański przeor wraz ze swoją myślą duchową pozostaje postacią do końca nieodkrytą. Na redakcyjną oprawę oczekują nieznane szerszemu gronu konferencje, zapiski i listy o. Piotra. Miejmy nadzieję, że te wartościowe teksty zostaną we właściwy sposób przygotowane i wyeksponowane, by mogły służyć wszystkim poszukującym Boga.
Jedną z najważniejszych praktyk w życiu każdego mnicha jest lectio divina – modlitewne spotkanie ze Słowem Bożym. Niniejszy komentarz można traktować jako zapis doświadczenia ojca Piotra na tym szczególnym polu życia modlitwy. Niech ci, którzy będą czytać ten tom, zapałają równie wielką miłością do Pisma Świętego, jak Autor naszego komentarza…
Dziękujemy Siostrom Benedyktynkom Sakramentkom z Warszawy za pomoc przy wydaniu niniejszej publikacji.
List ten jest pierwszą encykliką papieską. Święty Piotr zwraca się do wiernych z Azji Mniejszej, gdzie prawdopodobnie nigdy sam Ewangelii nie głosił. Zwraca się do wybranych pielgrzymów rozproszenia. Już w samym adresie apostoł wyraża myśl, która będzie osnową całego listu, a mianowicie myśl o nadziei. Zwraca się do chrześcijan, jako do podróżujących ku prawdziwej Ojczyźnie. Chrześcijanie zostali wybrani te świata i wywołani ze świata przez Boga Ojca, aby szli ku Niemu. Inicjatywa całkowita jest więc ze strony Boga, ale życie człowieka, którego Bóg wybrał i zawołał, by szedł do Niego nie może się już układać według zwykłych kryteriów ziemskiej mądrości. Gdy Bóg wkroczył w życie swego stworzenia, musiał w tym życiu nastąpić głęboki przewrót i przewartościowanie. Człowiek, którego Bóg zawołał do Siebie, do Swojego domu staje się ipso facto bezdomnym na ziemi, podróżnym i pielgrzymem. Nie można bowiem mieć dwóch domów rodzinnych, ani dwóch stałych miejsc zamieszkania. Z chwilą, gdy chrześcijanin stał się obywatelem niebieskiej Ojczyzny, tutaj nie ma już stałego mieszkania, ale jest wędrowcem przez ten świat, jak Abraham po usłyszeniu Bożego wezwania. Chrześcijanie rozproszeni po różnych prowincjach grupkami zdążają do swojej prawdziwej Ojczyzny, którą jest Niebo.
Ale do czego przeznaczał ich Bóg Ojciec wywołując ich ze świata? Na to pytanie odpowiada werset 2: Przeznaczył ich Bóg Ojciec do uświęcenia w Duchu, do posłuszeństwa i do pokropienia Krwią Jezusa Chrystusa. W wersecie wymieniona jest cała Trójca Święta jakby zajęty człowiekiem: Ojciec, który powołuje i przeznacza, Duch, który uświęca i Syn, który sprawuje Odkupienie oraz przebaczenie grzechów przez Krew. Z drugiej strony powołanie człowieka jest przedstawione jakby wywołanie ze świata, aby się oddać w ręce Boga i poddać się działaniu wszystkich Trzech Osób Boskich, a więc wyraźnie trynitarny charakter powołania.
Od samego początku listu człowiek okazuje się jako porwany przez Boga z poziomu swego przyrodzonego życia na świecie do jakiegoś życia nowego, które określone jest działaniem Osób Boskich. Bóg Ojciec ma inicjatywę tego porwania. Całkowicie nadprzyrodzony charakter tego powołania wyrażony jest choćby przez to, że od tego momentu człowiek na własnej, naturalnej płaszczyźnie już nie ma oparcia, nie ma domu, jest pielgrzymem i wędrowcem. Przeznaczenie Boże jest nieodwołalne, definitywne i wprowadza radykalną zmianę w życie człowieka już na zawsze. Przeznacza Bóg człowieka na uświęcenie w Duchu, tzn. na wewnętrzne dogłębne przemienienie przez Ducha Świętego. Nie może więc człowiek zadowolić się określonym poziomem moralnym, bo jeśli jest przeznaczony na uświęcenie w Duchu Świętym, tej świętości nie można zamknąć w żadnych granicach, nie można jej nawet pojąć, bo ona nie jest na miarę ludzką, ale wedle nieskończoności Ducha Świętego. Bóg więc zdecydował uczynić każdego człowieka duchowym, napełnić go Duchem Świętym, ażeby każdy człowiek żył, myślał, chciał, działał pod natchnieniem i kierunkiem Ducha Świętego, wspierany Jego mocą.
Katechizm Kościoła Katolickiego w paragrafie 478 wspomina o miłości, którą Boski Zbawiciel ma nieustannie dla swego odwiecznego Ojca i dla wszystkich ludzi bez wyjątku. Niewątpliwie jest to jedna i ta sama Miłość – Duch Święty – którą Syn miłuje Ojca i w którą nas także wciąga; niemniej ta miłość ma dwa aspekty. Wprawdzie w niczym nie są one sobie wzajemnie przeciwne, ale tylko jeden z nich jest normalnie przedmiotem ludzkiej uwagi: ten drugi.
Człowiek ma zwyczaj uważać się za centrum rzeczywistości i oceniać wszystkie rzeczy ze swojego punktu widzenia. Jeżeli w tym zajdzie daleko, to nawet bliźnich widzi tylko jako swoje otoczenie, a nie jako równe mu, pełnoprawne osoby; nawet i Boga postrzega i traktuje tylko jako Kogoś, kto może mu ewentualnie być potrzebny – albo właśnie potrzebny nie jest; to już człowiek sam sobie ustala i decyduje.
Także i na Chrystusowe dzieło Zbawienia można patrzeć z punktu widzenia ludzkości, i to jest całkiem uprawnione, nawet święte: wiemy przecież, że dla nas, ludzi, i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba. I nigdy nie dosyć dziękowania Mu za to. Niemniej od wieków przewija się przez myśl chrześcijańską próba spojrzenia na całą rzeczywistość, z dziełem Zbawienia włącznie, trochę inaczej, bo z punktu widzenia samego Zbawiciela. Te próby znamy pod różnymi starszymi i nowszymi nazwami, a najczęściej jako „nabożeństwo do Najświętszego Serca” naszego Pana. Oczywiście można o tej miłości, której pełne jest to Serce, mówić znowu tylko z naszego punktu widzenia – co ona nam przynosi, co nam daje – ale można także pragnąć, przynajmniej pragnąć, zrozumieć choć odrobinę tego, jak On sam to wszystko w swojej niewyobrażalnej miłości widzi.
Ludziom, którzy szukają u Boga (co jest jak najbardziej uprawnione!) pociechy, zdrowia dla siebie i bliskich, powodzenia w sprawach doczesnych, a wreszcie zbawienia, kiedy już nie będzie innego wyjścia, tylko umrzeć – nie ma sensu o tym mówić, bo wyłączają uwagę i nie słuchają; to ich nie obchodzi. Kiedy jeszcze byłam w świecie, ktoś znalazł w mojej książce obrazek z aktem zdania się na wolę Bożą na odwrocie; i zwrócił mi go, mówiąc z oburzeniem, że nie odmawiałabym takich modlitw, gdybym miała chore dziecko. Ale tym, które szukają Boga samego, które dla tego poszukiwania tu przyszły, które niczego bardziej nie pragną niż poznać Jego przerażającą i cudowną miłość i siebie same złożyć w ofierze tej miłości – takim można i trzeba mówić, na ile to w ogóle wykonalne, na ile z Jego własnych zwierzeń, zapisanych w Ewangelii, możemy wywnioskować – a Pismo Święte dostępne jest dla każdego – o tym, co znajduje nasza wiara w Sercu Jezusa.
Myśl o tym, aby przygotować cykl konferencji Miłość w czasach zarazy nadawanych na YouTube, narodziła się spontanicznie, kiedy stanęliśmy wobec sytuacji, która stała się udziałem niemal całego świata u progu wiosny 2020 r. Nagle zostaliśmy odcięci od siebie nawzajem, zamknięto kościoły, ludzie znaleźli się na pustyni. Było to tak nagłe i bezwzględne, że trudno było pozostać obojętnym. Zostaliśmy zamknięci w naszych domach, ograniczając się do kontaktu tylko z najbliższymi, przez co musieliśmy się zmierzyć z naszymi słabościami, z nierozwiązanymi konfliktami a ostatecznie także i z Panem Bogiem.Czy w tak trudnej dla wszystkich sytuacji można zostać obok?Nie. Trzeba się dzielić tym, co dobre, modlić się wspólnie, umacniać wzajemnie. Spotykając się ze słuchaczami przez kolejne dni, sam doznawałem niewysłowionego pocieszenia dzięki modlitwie i rozważaniu słowa Bożego. Chciałem, abyśmy razem uczyli się odczytywać rzeczywistość przez pryzmat Mszału i czytań liturgicznych, a nie naszych lęków i nierealnych pragnień.Chociaż epidemia się nie skończyła i musimy się uczyć z nią żyć, to jednak jesteśmy mądrzejsi i bardziej pokorni siłą miłości. Jeśli ktoś po przeczytaniu niniejszej książeczki sięgnie po modlitwy mszalne z każdego dnia, wówczas napisze sam kolejne karty tego dziennika, za co niech Bogu będą dzięki.Szymon Hiżycki OSB
Ta książka powstała przypadkiem.Przeglądałem w komputerze różne porozpoczynane szkice, sięgnąłem również do materiałów już opublikowanych, i wtedy niejako automatycznie narzucił mi się pomysł dokończenia rozpoczętych i przeredagowania już skończonych tekstów na temat Reguły św. Benedykta.Jestem przekonany, że nasza Reguła zawiera w sobie niezwykły potencjał, który także i dziś może, a nawet powinien być wykorzystany do budowania lepszego, bardziej chrześcijańskiego świata. Przede wszystkim jako tekst, który uczy nas, w jaki sposób mamy służyć Bogu, a zatem spełniać nasz podstawowy ludzki obowiązek. Jeśli zostanie on rzetelnie wypełniony, wszystko inne, co jest nam jeszcze potrzebne, przyjdzie, wraz z Bożym błogosławieństwem.Kiedy zastanawiamy się nad przemianą, która dokonała się wraz z przybyciem na polskie ziemie uczniów św. Benedykta, zasadniczym problemem jest postawienie właściwego pytania. Odpowiedź, nawet jeśli niekompletna, będzie na pewno interesująca, być może nawet wskaże kierunek, w którym powinna postępować dalsza refleksja. Jak zatem sformułować to pytanie dotyczące przemiany? Myślę, że trzeba zapytać o to, co na ziemiach polskich znalazło się wraz z mnichami, coś im właściwego, przez nich ukochanego, a co potem stało się dziedzictwem, czyli wspólnym dobrem, i przez to w jakimś sensie wymknęło się mnichom spod kontroli. Z pewnością nie jest to architektura (budowano już wcześniej, a kunszt budowniczych grodów zadziwiał przybyszów); nie możemy mówić o uprawie roli, ponieważ Słowianie ziemię uprawiali już wcześniej nawet w sposób prymitywny. Wydaje się, że możemy wskazać na symbol, który markuje zwrot cywilizacyjny, powiedziałbym nawet cywilizacyjny skok. Takim symbolem jest psałterz, który wraz z braćmi dotarł na nasze ziemie i pozostał na niej aż po dzień dzisiejszy.Jak jednak rozumieć słowo „psałterz”? Mylilibyśmy się, utożsamiając go jedynie z księgą biblijną. Mówiąc o psałterzu, jeśli chcemy pozostać wierni Tradycji, mamy na myśli to wszystko, z czego on wyrósł, co wokół psalmów się rozgrywa, co one wyrażają, czemu służą, całą tę rzeczywistość, która dzięki nim nieustannie jest aktualizowana. Psalmy są gramatyką spotkania z Bogiem. Powiedzenie, że zawierają modlitwy, jest nie do końca odpowiednie, ponieważ nie są tylko modlitewnikiem, ale czymś znaczenie bardziej pojemnym ? pomagają w obliczu Stwórcy przepracować i na nowo włączyć w pieśń ku Jego chwale całą historię jednostek i narodów, blasków i cieni, radości i rozpaczy. W psałterzu jest wszystko. Nic zatem dziwnego, że ten, który go czyta, wchodzi na nową drogę i wszystko wokół niego ulega totalnej przemianie, skoro wszystko może zostać włączone w hymn Bożej chwały. Psałterz to wszystko, co związane jest z modlitwą, co jej służy, do niej prowadzi, na jej ścieżkach pozwala wytrwać, zatem jest pod każdym względem fundamentem.Aby zrozumieć lepiej o czym mowa, możemy studiować odpowiednie fragmentu Reguły św. Benedykta, mam tutaj na myśli przede wszystkim jej dziewiętnasty rozdział. Zanim jednak do niego przejdziemy, zastanowić się należy, co będziemy rozumieć przez cywilizację, aby stało się jasne na końcu, dlaczego mowa o cywilizacji psałterza... Szymon Hiżycki OSB
Ci ludzie, którzy oddzielili się od innych przez życie surowe i prowadzone na uboczu, wyróżnili się także wśród podobnych sobie wyjątkowymi zaletami i cnotami. Uznani zaś za zdolnych do pouczania i prowadzenia innych, otrzymali tytuł starców, i to niezależnie od ich wieku. Zgodnie ze zwyczajem, który istniał także i w innych środowiskach (na przykład w tradycji żydowskiej wśród uczniów proroków) – ich uczniowie uważali się za ich duchowych synów i nazywali ich ojcami. Słowo jednak, którego normalnie używali, by się do ojców zwrócić albo o nich mówić, jest obce: było to aramejskie słowo abba. Już samo to słowo wystarczyłoby, żeby zasugerować całkowicie wyjątkowy i oryginalny charakter relacji między mistrzem i uczniem. U ludzi, których mową ojczystą był język koptyjski lub grecki, zdumiewa przyjęcie semickiego słowa na wyrażenie synowskiej zależności od mistrzów duchowych.
Pozostawiając na uboczu późniejszy rozwój znaczenia tego słowa (w tym fakt, że w dzisiejszym języku francuskim ‘abbé’ oznacza księdza) zajmijmy się pełnią jego sensu pierwotnego. Mnisi egipscy znaleźli go w Nowym Testamencie, gdzie zjawia się on trzy razy. W przekładzie koptyjskim tak samo jak w tekście greckim słowo to zawsze poprzedza swój przekład, podobnie jak i w łacinie czytamy: ‘Abba – Pater’. W tych trzech miejscach, w których go użyto, słowo to zjawia się zawsze w wołaczu i zwracane jest do Boga bądź przez Jezusa (Mk 14,36), bądź przez Ducha obecnego w naszych sercach (Ga 4,6; Rz 8,15). Z tego pierwotnego kontekstu słowo to musiało zachować skojarzenie ze zwrotem skierowanym do Ojca przez Chrystusa w Duchu Świętym. Można więc niewątpliwie przypuszczać, że uczniowie, którzy ten tytuł nadawali starcom, chcieli przez to wyrazić duchowy charakter ojcostwa, które im przypisywali, i jego głęboki związek z ojcostwem Bożym. Użycie tego tak niezwykłego terminu pozwalało więc w jakiś sposób nie sprzeciwiać się zakazowi Chrystusa: Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem, jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie (Mt 23, 9).
Z chwilą gdy obecność Ducha Bożego ujawniała się w którymś z mieszkańców pustyni, można było szanować go ze względu na Boga i nazywać go abba. Ta obecność okazywała się przede wszystkim przez dar słowa. Ostatecznie więc abba nie znaczy nic innego niż: ojciec duchowy, przez którego Bóg mówi. Św. Hieronim pisał o mnichach egipskich: „Makary, Pambo, Izydor i wszyscy inni, których tam nazywają ojcami, ponieważ Duch Święty mówi przez nich”. Pojmen nazwał Agatona „abba”, chociaż Agaton był jeszcze całkiem młody, gdyż twierdził: „Mowa jego każe go nazywać ‘abba’”. Abba Mojżesz któregoś dnia zobaczył Ducha Świętego zstępującego na jego ucznia Zachariasza; odtąd zaczął zwracać się do niego, jak do swego ojca duchowego: „Powiedz mi, co mam robić... bo widziałem Ducha zstępującego na ciebie i od tej chwili czuję konieczną potrzebę, by się ciebie radzić”.
Nie ma dla człowieka większego skarbu niż to, co Bóg mu objawia o Sobie. W przekładzie na ludzki język i ludzki system pojęć nazywa się to teologią albo dogmatyką. I wielką krzywdę robimy sobie i innym, jeśli naukę wiary zbywamy jako coś mniej potrzebnego, a ograniczamy się do systemu etyki jako „egzystencjalnego” w przeciwieństwie do „teorii”. Już nie mówiąc o tym, że etyka nie wypływająca ze znajomości Boga traci oparcie i autorytet, wisi w pustce i szybko zanika – ale to jest także zatajenie głównej życiowej prawdy. Tej mianowicie, że żyjemy w świecie nie przez nas stworzonym, ani nie dla naszych małych celów, i że póki o tym nie chcemy wiedzieć, nigdy w nim nie znajdziemy żadnego sensu. Na tym należy oprzeć zarówno życie modlitwy, jak i katechezę i formację w zakonach. Ta książka powstała właśnie jako pomoc dla formatorek w zakonach żeńskich. W męskich większość braci kończy seminarium – i oby po zaliczeniu traktatów dogmatycznych nie odkładali Prawdy Bożej do lamusa jako „teorii”, co się niestety zdarza.
Przyjmując kogoś do klasztoru, akceptując kandydatkę, zakładamy, że skoro jej serce jakoś „dogadało się” z Bogiem, ma ona pojęcie o prawdach wiary, czerpane z nauki religii w szkole, z życia liturgią w parafii czy w grupach modlitewnych, oraz z lektury Pisma św. Jej pojęcia mogą w tym czy innym punkcie wymagać korekty, jeśli ukształtowane zostały na podstawie popularnych opinii bardziej niż na podstawie teologii, ale w każdym razie jakiś system tych pojęć kandydatka posiada. Dla ich uporządkowania i powtórki zaproponowałam serię wykładów na temat sześciu podstawowych prawd wiary. Każdej z tych prawd poświęcone są dwa lub więcej wykładów, których treść tak jest ułożona, by ukazać łączność między teologią dogmatyczną i moralną. Teologia moralna jest w tym ujęciu konsekwencją teologii dogmatycznej i stanowi z nią jedno; a z jednej i drugiej wypływają nadto zasady życia zakonnego, tworząc razem spójny system przekonań i wskazówek.
Taki układ materiału, rezygnując z systematycznego wykładu i ryzykując przemieszanie tematów i liczne powtórzenia, ma pomimo to cel bardzo ważny. Chodzi o ukazanie, jak ściśle wiążą się ze sobą poszczególne prawdy wiary, a zwłaszcza – jak nierozerwalnie i w konieczny sposób stanowią jedno dogmatyka i etyka, prawdy wiary i przykazania. Istnieje dość powszechna tendencja do ich rozdzielania i do ograniczania zainteresowań do samej tylko etyki – jak gdyby dało się oddzielić plany Boga dotyczące człowieka od samej natury Boga, z której te plany wypływają. Przez układ tych konferencji staramy się więc zapobiegać przeszczepianiu się takiej postawy do naszych klasztorów. Podobnie partie tekstu dotyczące życia monastycznego mają wykazać w różnych aspektach związek tego życia z treścią naszej wiary i jego głębokie osadzenie w niej. Nie jest ono bowiem jakimś zewnętrznym i niekoniecznym dodatkiem do naszej wiary, jakby lukrem na cieście – ale jej owocem, czerpiącym soki z jej najgłębszych korzeni; i naszym sposobem wyrażania jej czynem. I z tej racji im więcej o Panu wiemy, tym lepiej. A szukamy tej wiedzy w Piśmie św. i w interpretującej je nauce Kościoła. Każda epoka stawia Objawieniu Bożemu inne pytania, ale właśnie dlatego Kościół stara się przemówić do każdej epoki jej własnym językiem. Inaczej w starożytności, inaczej w średniowieczu… I po każdej epoce zostaje spuścizna, której nie wolno lekceważyć, a przynajmniej nie można bez szkody (Małgorzata Borkowska OSB)
„Jeśli szukamy prawdy Bożej, powstaje zaraz problem, gdzie jej mamy szukać. Nasza młodzież wychowywana jest na lekturze Pisma św., i to bardzo dobrze; ale od kapłanów wiecznie się słyszy „Pan Jezus powiedział do siostry Faustyny…”, „Matka Boża powiedziała w Fatimie…” Czasami odnoszę wrażenie, że edukacja seminaryjna odsuwa kleryków od Biblii, która okazuje się niejasną mieszaniną legend (jakkolwiek naukowo nazywanych), a za jedyną godną dosłownego traktowania podstawę wiary zostawia się im prywatne objawienia. Przesadzam zapewne, ale nie bez prowokacji. Mówiłam już o tym w „Oślicy”, więc tu tylko przypominam, że problem jest. Sama pamiętam, jak ileś lat temu różni wykładowcy tłumaczyli nam, że epizod ewangeliczny z aniołem mówiącym do betlejemskich pasterzy nie może być prawdą historyczną, skoro anioł używa przy wzmiance o Mesjaszu słowa „Pan”, które dla słuchaczy mogło oznaczać tylko Boga, a dopiero później, już przez chrześcijan, zostało zastosowane do Chrystusa… Kolejna scena ewangeliczna została włożona między bajki (jakkolwiek naukowo nazywane), i tylko nikt nie wyjaśniał, co w takim razie robić z psalmem 109: Rzekł Pan do Pana mego… – niewątpliwie każdemu ówczesnemu Żydowi dawno znanym.
Więc tak: ja, oślica Balaama, jestem tu jakby głosem – nazwijmy to – terenu, który prosi o duszpasterzy osobowo zafascynowanych osobowym Bogiem. Potrzeba nam żywej teologii, opartej na fascynacji prawdą, i to prawdą objawioną, najważniejszą, dotyczącą Trójcy Świętej; potrzeba przykładu miłości nie uczuciowej ani słownie deklarowanej, ale widocznej w codziennych wyborach; potrzeba znajomości praw rządzących życiem modlitwy, a to dla uniknięcia zarówno jego załamania się, jak i dziwactw liturgicznych (i teologicznych), o których już pisałam.”
Małgorzata Borkowska OSB
Ewagriusz mówi o ośmiu złych myślach, czyli – innymi słowy – o ośmiu złych sposobach życia; mówi o tym, że nasze problemy, niejednokrotnie poważne, można rozwiązać na osiem złych sposobów. Pontyjczyk nie twierdzi, że to, czym zajmuje się zła myśl, jest nieistotne; mówi, że to, w jaki sposób myśl rozwiązuje pewien problem, jest obciążone błędem. Zwróćmy uwagę na to, że Ewagriusz nie mówi o grzechach. To nie jest nauka o ośmiu grzechach głównych – to jest nauka o ośmiu rodzajach złych myśli. Grzech w pewnym sensie jest owocem, który wyrasta z myśli, a myśl z kolei jest jak korzeń. Ewagriusza interesują nie tyle jednostkowe uczynki, które wydarzają się w naszym życiu, ale zajmuje go zniszczenie korzenia, z którego grzech wyrasta. Osią nauki Ewagriusza nie jest walka z pojedynczymi złymi uczynkami, lecz refleksja nad tym, co jest ich przyczyną.
Dobrze jest uświadomić sobie jedną rzecz dotyczącą natury myśli jako takiej. Zwróćmy uwagę na to, że słowa „myśl” używamy tutaj w liczbie pojedynczej w ramach pewnego uproszczenia; tak naprawdę jest to tylko pewna metka, pewnego rodzaju naklejka, która zaznacza, opisuje daną rzeczywistość, niejednokrotnie bardzo skomplikowaną. Myśl nigdy nie jest jednorodna – nigdy nie mówimy o jednym tylko typie obżarstwa, to nigdy nie jest chciwość czy smutek jednej tylko natury. Przeciwnie – za każdym razem dotykamy tu rzeczywistości bardzo złożonych. Gdybyśmy chcieli oddać to za pomocą jakiejś metafory, wydaje mi się, że dobrze byłoby zobrazować każdą z poszczególnych myśli jako wieżę – wysoką budowlę, w której jest bardzo wiele pokoi. Człowiek wchodzący do takiego budynku przechodzi przez kolejne pokoje, komnaty, wstępuje na kolejne piętra, zstępuje do piwnic czy lochów, zagłębia się w rozmaite zakamarki, docierając wreszcie na sam szczyt, z którego nie ma już dokąd przejść. I podobnie jest z myślą – może przyjąć nieskończenie wiele form; każdy z nas może doświadczyć różnych rodzajów smutku, różnych rodzajów przygnębienia, acedii, nieczystości itd. Pamiętajmy więc o tym: myśl, choć używamy tutaj liczby pojedynczej, jest jednak czymś wielorakim i skomplikowanym, a formułując pewien opis jej natury, robimy to jedynie w dużym przybliżeniu.
Niniejszy komentarz do jednego z tzw. listów więziennych św. Pawła powstał w 1967 r, kiedy także o. Piotr Rostworowski przebywał w więzieniu. Przypadło to na okres życia, który spędził w Tyńcu. Został uwięziony przez władze za próbę pomocy w nielegalnym przerzuceniu do USA matki i córki jednego z czeskich opozycjonistów, przebywającego na emigracji (podejrzewano, że była to prowokacja Służby Bezpieczeństwa). Aresztowano go 19 marca 1966 r. i skazano na cztery lata oraz grzywnę. Wyszedł po półtora roku, w grudniu 1967 r. Była to prawdopodobnie próba zastraszenia go lub uciszenia – był spowiednikiem kard. Karola Wojtyły oraz doradcą wielu ważnych postaci ówczesnego Kościoła.
Znajomość kontekstu powstania listu pozwala lepiej zrozumieć pojawiające się w nim odniesienia do czasów współczesnych autorowi. Dzięki niej także można lepiej zrozumieć aluzje kulturowe oraz docenić dojrzałość duchową o. Rostworowskiego, nie mówiąc o poziomie jego wykształcenia i przyswojenia Pisma Świętego oraz Reguły. Dzięki temu ostatniemu był w stanie cytować je z pamięci także w językach oryginalnych, i to po wielu miesiącach oddzielenia od wspólnoty zakonnej oraz codziennego chórowego oficjum. W archiwum znajduje się komentarz, tylko, do rozdziałów 4–6, który publikujemy.
Prawo do życia jest podstawowym prawem człowieka, które zostało dane jako istocie rozumniej i wolnej, na którym opierają się wszystkie prawa ludzkie. Ten dar życia został udzielony człowiekowi w charakterze misji, którą powinien podjąć i wypełnić. A zatem życie ludzkie jawi się zarówno jako wartość osobowa, odpowiadająca godności człowieka jak i jego transcendentne powołanie. W związku z powyższym prawo do śmierci wydaje się być zupełnie sprzeczne z prawem do życia. Jeżeli życie człowiek pojmuje w kategoriach fundamentalnych potrzeb, to prawo do życia nakłada bezwarunkową ochronę życia, a tym samym wyklucza jakąkolwiek formę zadawania śmierci. W medycynie walka o życie nie tylko wynika z przysięgi Hipokratesa, ale stanowi podstawowy obowiązek zawodowy lekarza. A zatem, jak pogodzić obowiązek ratowania życia ludzkiego z sytuacją, w której człowiek upomina się o prawo do śmierci?
W debacie współczesnej to zagadnienie nabiera szczególnego znaczenia zarówno w przypadku rezygnacji z uporczywej terapii jak i eutanazji. W obu powyższych sytuacjach mamy do czynienia z odwoływaniem się do argumentu godnej śmierci. Zasadnym jest zauważenie, że mówienie o prawie do śmierci bywa często podważane jako absurdalne. Jak słusznie zauważa Barbara Chyrowicz, posiadanie „prawa do” zakłada, że istnieje ktoś kto jest użytkownikiem tego prawa. A ponieważ śmierć jest koniecznością człowieka, związku z powyższym nie może być prawem, jest nieuchronnym imperatywem. Co więcej, prawo zakłada, że podmiot tego prawa mógłby z danego mu przywileju nie skorzystać, tymczasem śmierć stawia człowieka w sytuacji bez wyjścia. Jak zatem można mówić o prawie do śmierci? Czy może istnieć takie prawo? Należy również zaznaczyć za Wojciechem Bołozem, że każde uprawnienie, jeżeli ma być rzeczywistym przywilejem, to powinno również posiadać równoważnik w postaci czyjegoś obowiązku. Tak więc, jeżeli umierający miałby prawo do śmierci, to drugi człowiek miałby obowiązek zabicia go. Na kim miałby spoczywać ten obowiązek – na lekarzu? Gdyby nawet przyjąć, że spoczywa on na lekarzu, to pojawia się kolejne pytanie: na podstawie jakich racji lekarz miałby obowiązek przyspieszenia śmierci człowieka terminalnie chorego, czy też w stanie wegetatywnym. Tak więc prawo do śmierci rozumiane jako uprawnienia do zadawania sobie bądź drugiemu człowiekowi śmierci, takie prawo do śmierci nie istnieje. Czy zasadnym więc w perspektywie odpowiedzialności za życie, wydaje się stawianie pytania o prawo do godnej śmierci? W dobie rozwoju medycyny i możliwości przedłużania życia czy też odraczania śmierci, pytanie wydaje się jak najbardziej racjonalne.
Przed kilku laty zostałem poproszony, by za pośrednictwem strony inter-netowej dzielić się swoimi refleksjami dotyczącymi wiary, odpowiadając na nurtujące kogoś pytania i wątpliwości. Rozważania wynikały więc z bardzo aktualnego zapotrzebowania konkretnych osób. Zebrało się tych małych artykułów ponad 30. Po mniej więcej roku strona się zmieniła i zakończyła się moja z nią współpraca. Natomiast pozostały teksty. Przeglądałem je ostatnio i stwierdziłem, że układają się w pewien zbiór, który może być przydatny wielu osobom w ich poszukiwaniu odpowiedzi na tematy związane z wiarą. Dodałem do niego jeszcze kilka tekstów, kierując się - co do ich przydatności - własną intuicją oraz przywołaniem problemów stawianych przy okazji spotkań rekolekcyjnych w różnych środowiskach, i w ten sposób powstała ta pozycja.
Mam nadzieję, że przekazywany w ręce Czytelników zbiór refleksji pomoże lepiej rozumieć wiarę i jej sens (Włodzimierz Zatorski OSB)
W naszym potocznym rozumieniu miłosierdzie oznacza współczucie, przebaczenie i gest pomocy.
Wydaje się, że większość ludzi rozumie miłosierdzie jako litość i współczucie także wtedy, gdy mówi się o miłosierdziu Boga. Wówczas jednak sprowadza się je do łaskawego gestu Pana Boga względem swojego stworzenia, przy czym sama relacja Stwórcy do stworzenia pozostaje bez zmiany. Niestety nie oddaje to prawdziwego przesłania, jakie niesie w sobie Pismo Święte, gdy mówi o miłosierdziu Boga. W naszych rozważaniach opieramy się tylko na tekstach Pisma Świętego, bez odwoływania się do wizji św. Faustyny czy tekstów Jana Pawła II na temat miłosierdzia. Teksty biblijne odsłaniają tajemnicę Bożego miłosierdzia tak, jak ukazuje się ona w historii zbawienia. Jednak wymagają one pogłębionej refleksji. Bardzo trafnie św. Łukasz pisze w swej Ewangelii o Maryi, że ona zachowywała i rozumiała w swoim sercu wszystkie wydarzenia, w których uczestniczyła. Bez rozważenia w sercu doświadczenia, jakie niesie historia zbawienia, nie jesteśmy w stanie odkryć miłosierdzia Bożego. Samo doświadczenie nie daje prawdziwego poznania. Dopiero głębsza refleksja na podstawie tekstu Pisma Świętego z zaangażowaniem serca pozwala dostrzec i zrozumieć Boże działanie w naszym życiu. Tak było w historii Izraela, dostrzegał on miłosierdzie Boga dzięki refleksji prorockiej w momentach, kiedy doświadczył Jego współczucia i wierności.
Świat monastyczny XI w., jaki wyłania się ze źródeł, to w przeważającej części świat mnichów. Zarówno zgromadzenia żeńskie stanowiły niewielki odsetek liczby klasztorów męskich, jak też autorzy źródeł na ogół byli mężczyznami, a podejmowana przez nich tematyka stosunkowo rzadko dotyczyła kobiet (z jednym wyjątkiem – Marią Panną). Nie oznacza to wcale, że historyk badający dzieje płci pięknej tego okresu pozostaje bezradny, o czym świadczą coraz liczniejsze studia ogólne oraz rozprawy szczegółowe dotyczące różnorakich aspektów żeńskiego monastycyzmu. Studia nad historią kobiet w średniowieczu, także w interesującym nas stuleciu, prężnie się rozwijają, o czym świadczy zamieszczony wyżej tekst przeglądowy i metodologiczny Karoliny Morawskiej.
Niewątpliwie wśród najwybitniejszych teologów i myślicieli XI w. na czołowym miejscu wymienić trzeba Piotra Damianiego, którego bogata i różnorodna tak pod względem formy, jak i treści twórczość nie pomija żadnego istotnego elementu jedenastowiecznej rzeczywistości. Mimo że należy do świata męskiego eremityzmu (czy szerzej: monastycymu) oraz męskiego Kościoła hierarchicznego, to przecież ten bystry obserwator nie mógł pozostawić na uboczu kwestii związanych z połową ludu Bożego. W dotychczasowej historiografii problematyka roli i pozycji kobiet w myśli Avellanity, wizji ich miejsca w Kościele, społeczeństwie, wreszcie w dziele Zbawienia, pozostawały całkowicie na marginesie. Nawet jednak pobieżna lektura listów eremity, żywotów jego autorstwa, poezji a także traktatów teologicznych i moralistycznych pokazuje, że pastoralna troska Damianiego obejmowała również żeńską część ludu Bożego. Jak bardzo wizja przeora z Fonte Avellana była spójna i oryginalna, świadczy drugi z zamieszczonych wyżej tekstów, artykuł Beaty Jabłonowskiej. Wymienione właśnie powody zachęcają, aby przyjrzeć się bliżej fascynującym jego homiliom poświęconym dziewicom i udostępnić ich polskie tłumaczenie.
Kolejnym powodem wyboru właśnie kazań jest to, że z korpusu różnorodnej twórczości Damianiego homilie są stosunkowo najrzadziej komentowane przez badaczy. Zachowały się 54 kazania Avellanity, w tym dwa tylko fragmentarycznie. Jedynie niektóre z nich doczekały się głębszej refleksji, jak np. katecheza objaśniająca znaczenie rytu poświęcenia kościoła; niezwykle interesujące odczytanie kazania na dzień św. Kasjana zaproponował zaś Zbigniew Kadłubek. W poprzednim tomie pism eremity zostały opublikowane tłumaczenia dwóch kazań: Do braci z eremu oraz W wigilię św. Benedykta; z kolei ks. Wojciech Kania wydał przekłady dwóch kazań Na Narodzenie Najświętszej Marii Panny. Obie homilie zamieszczone są w Aneksie niniejszego tomu. Kazania należą do jednego z częściej i chętniej używanych przez Damianiego gatunków, już wśród pierwszych jego pism obok traktatu o Żydach i Żywotu błogosławionego Romualda są cztery homilie, skomponowane w latach 1040–1041, gdy młody eremita przebywał w klasztorze w Pomposie. Zachowane jego teksty należące do tego gatunku poruszają bogatą tematykę zarówno pastoralną, jak i teologiczną, eklezjologiczną i hagiograficzną, zawierają też liczne wątki i wzmianki autobiograficzne. Charakteryzuje je również różnorodność przeznaczenia; niektóre z nich wygłaszał sam Damiani, inne wysyłane były do różnych instytucji kościelnych i tam odczytywane, jeszcze inne nie miały charakteru homilii wygłaszanej w trakcie liturgii, lecz przeznaczone były do samodzielnej lektury i kontemplacji przez adresatów. Tylko trzy z nich to ewidentnie klasyczne homilie, odwołują się bowiem bezpośrednio do komentowanych fragmentów Ewangelii (w tym jedno z tych zamieszczonych niżej w Aneksie), kolejnych pięć wprost przywołuje wysłuchane przez odbiorców fragmenty żywotu bądź pasji jakiegoś świętego. Generalnie kierowane były do mężczyzn – mnichów i kapłanów świeckich.
Tym bardziej warto przyjrzeć się, jaką wizję kobiet prezentował reformator swoim męskim audytoriom... (Krzysztof Skwierczyński)
Ta książka ma, jak zresztą chyba każda, swoją historię. Powstawała, albo raczej – dojrzewała we mnie, bardzo długo. Moje zainteresowania wierzeniami Greków zrodziły się jeszcze w trakcie studiów uniwersyteckich, a utwierdziły pod wpływem lektury wspaniałej książki Jane Harrison, Themis. A Study of the Social Origins of Greek Religion (Cambridge 1912), którą pochłaniałem z wypiekami na twarzy w jednej z czytelni Uniwersytetu Cambridge w czasie mojego pierwszego studyjnego pobytu za granicą w roku 1971. Ale długo ta problematyka mnie onieśmielała i ograniczałem się tylko do lektur, nie mając odwagi sam przystąpić do badań, a już w każdym razie nie do publikacji wyników moich poszukiwań i przemyśleń. Ostatecznie jednak po blisko ćwierć wieku te moje zainteresowania zaowocowały książką o Religijności starożytnych Greków, która ukazała się w roku 1994. Książkę tę przygotowywałem głównie w czasie moich dwóch kolejnych staży naukowych na Uniwersytecie w Bonn i tam, w czytelni Seminar für Alte Geschichte, po raz pierwszy czytałem fascynujące dzieło wielkiego Waltera Friedricha Otta, Dionysos. Mythos und Kultus (w wydaniu z 1960 roku; polski przekład pióra Jerzego Korpantego, ukazał się w warszawskim wydawnictwie Sub Lupa w roku 2016). Wtedy doszedłem do przekonania, że Dionizos to kluczowa, najważniejsza postać w wierzeniach greckich i bóstwo, które stało się przedmiotem głębokiej myśli religijnej, prawdziwej i nader subtelnej teologii, a ta z kolei wywarła ogromny wpływ na całość teologicznej myśli europejskiej, to znaczy oczywiście – teologii chrześcijańskiej. Czytelnik łatwo zauważy, że jest to właśnie główna teza tej książki.
Ale lektura książki Otta wywołała we mnie reakcję podobną jak przy czytaniu pracy Jane Harrison: poczułem się głęboko onieśmielony tak wielkością autora i jego dzieła, jak i ciężarem problematyki. Uznałem, że nigdy nie będę w stanie zdobyć się na taką wypowiedź na temat Dionizosa, jaką zawiera w sobie niewielka objętościowo, genialna książka wielkiego myśliciela i religioznawcy, jednego z najwybitniejszych filologów klasycznych XX wieku. To pozostaje aktualne – nie mam zamiaru porównywać się z Walterem F. Ottem.
Mimo to próbowałem zajmować się kultem dionizyjskim, publikując drobne, mniej lub bardziej przyczynkarskie studia i artykuły. Były to właśnie „próby” (zamierzałem nawet użyć tego słowa w tytule mojej obecnej książki, ale pomyślałem, że ten w moim zamierzeniu wyraz skromności, może być z pewnych – chyba zrozumiałych – powodów uznany za wyraz zarozumiałości…). Problematyka dionizyjska stała się też tematem moich rozmaitych wykładów i seminariów uniwersyteckich (z ogromnym sentymentem wspominam uczestników mojego rocznego seminarium sprzed lat, poświęconego Papirusowi z Derveni), a także tematem rozmów i domowych mini-wykładów w towarzystwie moich przyjaciół. To im zawdzięczam, że ostatecznie zdobyłem się na napisanie tych szkiców...
Włodzimierz Lengauer, fragment Słowa wstępnego
Szczenięta pod stołem jadają z okruszyn dzieci… – mówiła do Chrystusa Syrofenicjanka (Mk 7,28). Co ja się kiedyś naprosiłam czcigodnej redakcji Biblii Tynieckiej! Co się natłumaczyłam, że po polsku szczenięta pod stołem mogą jeść z podłogi, ale nie z okruszyn; i mogą jeść okruszyny chleba (upuszczone przez dzieci), ale nie okruszyny dzieci… Nic nie pomogło, składnia grecka czy może wpojona w młodości łacińska okazała się silniejsza od rodzimej, i po dziś dzień w Ewangelii Marka szczenięta jadają okruszyny dzieci. Przynajmniej w okolicach Tyru i Sydonu; na szczęście, nie u nas.
A ten tomik to właśnie takie okruchy, sypiące się ze stołu bez ładu i składu ani (na ogół) wzajemnego powiązania. Z jakiejś przyczyny jakiś temat domagał się zwięzłego omówienia i powstawał tekst, którego potem nijak nie dało się przypiąć ani przyłatać do pisanych równolegle prac obszerniejszych. Wydane dotąd nie były; kilka trafiło już do sieci, ale niewiele. Otóż wbrew pozorom, zagadnienia te bywały często ważne i teksty jeszcze mogą się przydać. Dlatego porządkując swoje papiery (czas na to, kiedy się ma lat 80) pozbierałam je wszystkie, dodałam to i owo, i zapraszam czytelnika… pod stół. Na okruchy.
A gdyby jeszcze przed moją śmiercią w którymś kolejnym wydaniu Biblii Tynieckiej znikły te okruszyny dzieci, to sama wlezę pod ten stół i zarzut odszczekam.
Niespodziewane dla mnie przychylne odgłosy po prędkim wyczerpaniu się pierwszego wydania o niewielkim nakładzie skłaniały do tego, by podjąć się wznowienia. Postanowiłem więc przed wznowieniem przejrzeć tekst przede wszystkim pod kątem treściowego uzupełnienia. Trzynaście bowiem lat w biblistyce to szmat czasu, w którym wiele się stało zwłaszcza w zakresie chrystologii. Wziąłem więc pod uwagę przy redagowaniu treści niniejszego wydania nowe osiągnięcia cudze i własne w tym właśnie zakresie, uzupełniłem dane bibliograficzne i dodałem skorowidze, których brakowało w I wydaniu.Wybór nowego tytułu dla książki ma dwojaką rację. Po pierwsze ? ma on uzasadnienie w rozdziale o Chrystusie Apokalipsy Janowej, gdzie ten cytat otrzymał komentarz. Po wtóre ? tytuł ten lepiej wyraża, w jakim kierunku idą dawne Dopowiedzenia: chrystologia biblijna w Apokalipsie otrzymuje swoje zwieńczenie, nie dość wyraźnie uwzględnione w naszych dotychczasowych chrystologiach. Niech więc Jezus Chrystus jako Alfa i Omega, Pierwszy i Ostatni (Ap 22,13) stanie się Czytelnikom bliższy!
Jak na rycerza przystało, tytułowy bohater zawsze jest wierny etosowi, przez co bezkompromisowy w walce ze złem. Imię jego słusznie przywołuje Świętego pokonującego smoka, gdyż o walki ze smokami chodzi w książce przede wszystkim. Po drodze przyjdzie Jerzemu zajmować się też „niesmoczymi” problemami, których rozwiązywanie dostarcza Czytelnikom garść uniwersalnych mądrości o człowieku. Barwne opisy, intrygująca fabuła, łatwo przyswajalny język. Całość buduje narrację pełną okruchów baśniowości, fantasy, legendy, bajki. Autorce udało się zakreślić bardzo szeroki krąg odbiorców, bo są w nim i dzieci, i młodzież, i dorośli, a to niełatwa sztuka. Dodatkowym atutem książki są rysunki wykonane przez mniszkę benedyktynkę.
Przygody rycerza Jerzego to opowieść o odważnym wojowniku. Jak na rycerza przystało, tytułowy bohater zawsze jest wierny etosowi, przez co bezkompromisowy w walce ze złem. Imię jego słusznie przywołuje Świętego pokonującego smoka, gdyż o walki ze smokami chodzi w książce przede wszystkim. Po drodze przyjdzie Jerzemu zajmować się też „niesmoczymi” problemami, których rozwiązywanie dostarcza Czytelnikom garść uniwersalnych mądrości o człowieku. Barwne opisy, intrygująca fabuła, łatwo przyswajalny język. Całość buduje narrację pełną okruchów baśniowości, fantasy, legendy, bajki. Autorce udało się zakreślić bardzo szeroki krąg odbiorców, bo są w nim i dzieci, i młodzież, i dorośli, a to niełatwa sztuka. Dodatkowym atutem książki są rysunki wykonane przez mniszkę benedyktynkę.
Nie dochodzi tutaj do głosu żaden z „-izmów”, jakimi się dziś zazwyczaj określa gotowe postawy wobec doktryny wiary, takie jak integryzm, tradycjonalizm lub fundamentalizm. Natomiast metodami właściwymi dla teologii biblijnej, czyli już na „piętrze” syntezy, poszukamy ustalenia zasad w tej ważkiej sprawie, często dziś, jak i dawniej, błędnie rozumianej. A źródłem błędów jest posługiwanie się hasłami skądinąd słusznymi: wolności badań, postępu nauki czy tolerancji w tej właśnie dziedzinie, jaką jest czystość głoszonej doktryny, i jej odpowiednik ? prawowierność.Książka ta jest przeznaczona przede wszystkim dla wierzących. Niemniej może ona przydać się także niewierzącym o tyle, że pozwoli im zrozumieć, na czym się opiera nieustępliwość Magisterium Kościoła, to jego non possumus, w wielu żywotnych sprawach, które sami inaczej oceniają.Ojcu świętemu Janowi Pawłowi II, który osobiście zaaprobował pomysł napisania tej książki, zechciał się zapoznać z jej szczegółowym planem i pozwolił ją Sobie zadedykować, winienem szczególną wdzięczność za całe to poparcie.Dziękuję tu również za zgodnie wyrażaną zachętę do zajęcia się sprawą ortodoksji moim Przyjaciołom ? Księżom Biskupom oraz Profesorom, moim Kolegom, a także Uczniom ? tym wszystkim, których w tej sprawie się radziłem.„Nowa ewangelizacja” ? zadanie nie tylko tych, którzy nauczają z obowiązku ? wymaga mocnego przekonania u głoszących Dobrą Nowinę. Oni, zarówno jak słuchający, winni nie samym tylko umysłem, ale całą swoją postawą życiową prawidłowo odpowiadać na to, co w liturgii mszalnej postulują słowa lektora, diakona czy kapłana, gdy po odczytaniu odpowiedniego urywku z Pisma Świętego, mówi ukazując księgę: „Oto słowo Boże” lub „Oto słowo Pańskie”. Jeśli te karty ułatwią Czytelnikom prawidłową reakcję na odczytywane Słowo Boże nie tylko w ciągu akcji liturgicznej, lecz zawsze, a zwłaszcza przy zgłębianiu treści objawienia biblijnego, to będę uważał za osiągnięty cel napisania tej książki.
Ten produkt jest zapowiedzią. Realizacja Twojego zamówienia ulegnie przez to wydłużeniu do czasu premiery tej pozycji. Czy chcesz dodać ten produkt do koszyka?