Przedsięwzięciu Sade’a-myśliciela przyświeca motto: „Filozofia powinna powiedzieć wszystko”. O ile na miejsce opuszczone przez Boga filozofia skwapliwie wprowadzała inne wielkie Idee, to szał negacji każe Markizowi podważać i niszczyć wszystko to, co dla przeciętnej jednostki reprezentuje głębszy sens i wartość. Surowo rozprawiwszy się z brednią religii, Sade obsesyjnie szuka kolejnych czynników ograniczających ludzką suwerenność. Natrafia tak na problem Natury, która wyposażając libertyna w perwersyjne skłonności, czyni go ich zakładnikiem. Libertyn tłumi więc swoje pożądanie, nie rezygnuje jednak z transgresji i zbrodni. Dokonuje ich już jednak w strasznym stanie apatii, czyli czysto rozumowego, beznamiętnego zarządzania własną pasją. Nieubłagany ruch kontestacji każe mu wreszcie rzucić na szalę wartość własnego życia. Kosmicznie samotny, wyzbyty wszelkich naturalnych odruchów, libertyn dopiero wówczas osiąga synonimiczny z samozatratą stan suwerenności. Sade dowiódł, że rozum nie tylko jest „kurwą” (Luter), ale też że, konsekwentny w krytyce, kieruje się on przeciwko myślącemu Ja, prowadząc je poza granice człowieczeństwa, ku potworności, ku autodestrukcji.
Wszystko to dzieje się w sferze filozoficznego eksperymentu. Ale jest też Sade-pisarz, Sade, który igra z francuską frazą, błyska konceptem, śmieje się i puszcza do czytelnika oko. Jest Sade, który niestrudzenie wymyśla kolejne seksualne perwersje i aranżacje, osiągając nieraz kapitalny efekt humorystyczny. Jest Sade, który lawiruje między grandilokwencją a rubasznością w próżnym wysiłku zmistyfikowania frajdy, jaką czerpie z pisania. Literatura, jak mawiał Derrida, daje możliwość „powiedzenia wszystkiego w dowolny sposób”. Bez otwarcia kultury na ewentualność największego możliwego skandalu i niestosowności nie może być mowy o demokracji. A to ona właśnie umożliwia nam czytanie rozkosznych przygód Nowej Justyny...
Żeby zniszczyć moralność, trzeba ją zrozumieć – w tym samym czasie, w którym Kant publikuje Uzasadnienie metafizyki moralności ukazuje się, jakby przewrotnym zbiegiem okoliczności, Julietta, poszukująca wytrwale anty-imperatywu, absolutnej anomalii, kategorycznego odstępstwa od prawa. Dla Kanta wolność była warunkiem możliwości moralności, dla Sade’a horyzontem, nieosiągalnym celem. Transgresję konstytuuje zakaz, prawo jest warunkiem możliwości zła, jego punktem odniesienia. Istnienie Boga pozostało postulatem praktycznego rozumu dla Kanta – dla markiza były nim praktyki bluźnierstwa i świętokradztwa. W świecie bez Boga i ograniczeń można przekroczyć już tylko granice rozumu lub własnych afektów. Zabijany nieustannie Bóg nie zmartwychwstaje, jest reanimowany dla podtrzymania zarówno prawa, jak i transgresji – oto tajemnica nieśmiertelności bogów. Justyna i Julietta to awers i rewers wolności, nie można widzieć obu jednocześnie. Obie są w sytuacji niemożliwej – Justyna chciałaby wybrać posłuszeństwo dla Prawa, ale nie ma wolnego wyboru, Julietta chce Prawo przekraczać, ale nie pozostał jej już żaden zakaz, ponieważ w pustce brakuje nawet horyzontu.
Olga Kłosiewicz
W trosce o przyszłość wielkiego dzieła literatury, odrzucając ideę Boga jako źródło ciemnoty, niesprawiedliwości i rzeczywistej przemocy oraz negując dyktowane przez tę posępną chimerę nakazy i reguły życia cnotliwego, które otamowują pasje i kreślą granice dla ludzkiej suwerenności, My – członkowie Towarzystwa imienia Markiza de Sade – równi w prawach i w powinnościach wobec wspólnego dobra, jakim jest kultura humanistyczna, wdzięczni Markizowi za niestrudzoną walkę o niepodległość ducha ludzkiego i postęp Filozofii jako umiłowania wolności zakorzenionej nie w chrześcijańskim dziedzictwie Europy i w konfesyjnych wartościach, lecz w idei bezwzględnego podważania obłędnych metafizycznych przesądów stojących na drodze do swobodnego posługiwania się Rozumem, czujemy się zobowiązani do przekazania przyszłym pokoleniom niniejszego Dzieła D. A. F. de Sade i zainicjowania wśród wybranych, wolnych duchów, lektury namiętnej, mobilizującej – pośród nadzwyczajnych uniesień – do wychodzenia w myśleniu poza przyjęte granice i skończenia wreszcie z sądem Bożym.
Towarzystwo im. Markiza de Sade w związku z polską publikacją Nowej Justyny
Préoccupés par l’avenir de la grande œuvre de la littérature, en rejetant l’idée de Dieu comme la source d’obscurantisme, d’injustice et de violence réelle et en niant les diktats et les règles de la vie vertueuse dictés par cette chimère sombre, qui entrave les passions et impose des limites à la souveraineté humaine, Nous – les membres de la Société du Marquis de Sade – égaux en droits et en devoirs envers le bien commun qu’est la culture humaniste, reconnaissants au Marquis et à son combat inlassable pour l’indépendance de l’esprit humain et pour l’avancement de la philosophie conçue comme l’amour de la liberté qui n’est pas enracinée dans l’héritage chrétien de l’Europe et ses valeurs religieuses, mais dans l’idée d’anéantir impitoyablement les préjugés métaphysiques insensés qui font obstacle à l’usage souverain de la Raison, nous nous sentons obligés de transmettre aux générations qui suivent cette œuvre de D. A. F. de Sade et d’initier, parmi les élus d’esprit libre, la lecture passionnée qui les inciterait, dans une exaltation extraordinaire, à penser au-delà des normes et limites et à en finir avec le jugement de Dieu.
La Société du Marquis de Sade
Dokąd zmierza wiersz? Przechodzi obok mnie, odwrócony.
Czasem całymi dniami, tygodniami, miesiącami nie mogę złapać takiego, który by mną zawładnął. Możliwe, że wiersz nosi głowę za wysoko albo ja za bardzo opuszczam swoją, kto wie…
Jednak niespodziewanie spotykamy się na wysokości oczu, a ten stan pojawia się cicho, jakby podstępnie.
Klaus Merz (fragment Wstępu)
Wiersz, jak każdy „porządny” tekst, składa się w pierwszej kolejności z języka, nie z losu. Wiersz odbywa drogę: od malarstwa do piekarstwa. Od liryki do epiki. Przekracza granice, prześlizguje się, w podwójnym sensie, i towarzyszy nam w drodze stąd tam. Nakłada farbę i równocześnie sam otrzymuje od niej misję do wypełnienia. Zaspokaja głód, a chciałby także karmić ducha i duszę – „słowem”. Bo wiersz odsyła, mimochodem jak zawsze, do czegoś poza sobą. Odsyła do tajemnicy – na ile to możliwe, bez udawanej tajemniczości, wyłącznie mocą swego alfabetu. I anagramuje, nie, wyławia z mgły istotę życia, czasem również bujając. I pozwala widzieć.
Dokąd zmierza wiersz? Zawsze i przede wszystkim do samego siebie. I w zasadzie nie lubi, żeby o nim mówić, bo przecież sam mówi za siebie: trzeba go tylko przeczytać.
Pismo
Gdyby rzeczywistość sama
tworzyła zdania, nam
nie pozostawałoby nic
do opowiedzenia. A co
byłoby do przeżycia,
byłoby już przeżyte.
Jacek Kowalski (fragment Posłowia)
Klaus Merz (ur. 1945)
Od dłuższego czasu czołowa postać współczesnej literatury szwajcarskiej. Poeta i prozaik, w Polsce znany dotąd z powieści Jakub śpi, tomu krótszej i dłuższej prozy W stroju Adama oraz przekładów wierszy w antologii współczesnej poezji szwajcarskiej Poszerzenie źrenic i czasopismach, m.in. na łamach „Tygla Kultury”, „Afrontu”, „Wizji”. Krytyka literacka w jego rodzinnym kraju częstokroć operuje w stosunku do jego poezji określeniem „mistrz lakoniczności”. Ale powiedzieć o jego wierszach, że są lakoniczne, to nic nie powiedzieć. Merz jest niezwykle uważnym obserwatorem życia, niekiedy sarkastycznym, niekiedy pełnym humoru, niekiedy brutalnym w swoich wnioskach i spostrzeżeniach. Jego liryka zdaje się istnieć na jednym tonie, bez aktów strzelistych czy upadków. Jak porcelanowe figurki uderzające o siebie bez widocznego powodu w środku nocy, wiersze te wydają długi, wibrujący dźwięk, który wrażliwy czytelnik będzie odtąd nosić w sobie bez końca. Są one również głęboko kontemplacyjne, wręcz medytacyjne. Piękno tworzy się samo, trzeba je tylko umieć dostrzegać w najdrobniejszych szczegółach, tych smutnych i tych radosnych. Wiersze Klausa Merza nieustannie skłaniają nas do zadawania sobie pytania: „kim jestem?” Wtedy nagle pojawia się spokój. To warunek niezbędny widzenia, widzenia siebie i wszystkich zjawisk ze wszystkich możliwych stron jednocześnie. A zarazem i przywilej wzruszenia tym, co się nam przydarza w związku z ludźmi, których spotykamy na swej drodze. Widzenie nie wymaga wielu słów. Ich nadmiar jest w istocie dewastacją zjawisk, a pogardzane tautologie wydają się jedynym wyjściem i ratunkiem. Oko, którym widzę, jest tym samym okiem, które mnie ogląda. Ta maksyma zen oddaje istotę tej liryki. Jest ona jak hamulec bezpieczeństwa w naszych dystopijnych czasach.
Jacek Kowalski
Ta książka jest niewątpliwie jednym z arcydzieł dwudziestowiecznej prozy. Ma styl tak intensywny i czarodziejski, że obserwacja ptaków staje się uświeconym rytuałem. […] Kiedy ją przeczytasz, już nigdy nie wypuści cię ze swego uścisku.
Robert Macfarlane
Przesycona namiętną gwałtownością, a przy tym cudownie czuła.
Andrew Motion
Przepiękne kompendium lirycznego pisarstwa przyrodniczego w najlepszym wydaniu.
„Guardian”
Inspiracja dla przyszłych pisarzy i dar dla miłośników natury.
„Times Literary Supplement”
Arcydzieło literackie!
„Independent”
Rzadka, nadzwyczajna książka… jego frazy mają intensywność rozbłysku magnezji.
„Observer”
Jedna z najlepszych książek przyrodniczych, jakie kiedykolwiek powstały.
„BBC Wildlife”
Sokół jest niemal transsubstancjacją, w religijnym znaczeniu, gdzie obserwator niemalże staje się obserwowanym obiektem: sokołem. Ta książka jest na liście lektur obowiązkowych w mojej szkole filmowej.
Werner Herzog
John Alec Baker urodził się w 1926 roku i spędził życie w Chelmsford w hrabstwie Essex. Jego książki zrodziły się z obserwacji ptaków zamieszkujących wiejskie tereny Essex, zwłaszcza okolice Chelmsfordu i wybrzeża. Najsłynniejszą z nich, pozycją, która odmieniła sposób pisania i myslenia o ptakach i przyrodzie jest Sokół. Baker zmarł w 1986 roku.
Przeciętny polski gangster, który poza codziennymi obowiązkami członka gangu marzy o stworzeniu nieprzeciętnego kina. Nikt nie znał kryminalnego
półświatka lepiej niż bohater, Gnatowski. Wychował się
w nim, wyrastał i ten półświatek był jedynym miejscem, w którym był sobą. Cytując klasykę kina, mógłby powiedzieć za jednym z gangsterów-bohaterów, Noodlesem, że „smrodek ulicy jest jedynym miejscem,
w którym przynajmniej czuje, że żyje”. Jednak jego ambicje sięgają dalej: gangster pragnie pewnego dnia nakręcić film na podstawie napisanego przez siebie scenariusza. Czy jednak chłopak z polskiego podwórka
może wyjść poza ramy swojego osiedlowego przeznaczenia?
Powieść zarysowuje walkę jednostki z wszechogarniającym bezsensem, a jej bohaterowie albo biorą sprawy w swoje ręce i starają się być kowalami własnego losu, albo przegrywają tę walkę z kretesem.
W świecie Sztafety odrażająca przemoc, zbrodnie, narkotyki czy korupcja to chleb powszedni, zaś moralność, miłość, sprawiedliwość to czyste frazesy i bajeczki dla dzieci. Jednak dla tych, którzy odważą się
marzyć, wyobraźnia staje się przerażającą bronią. To właśnie odróżnia Gnatowskiego od jego tak wrogów, jak i przyjaciół. W pozbawionym wyobraźni półświatku, osobista mitologia mężczyzny, zainspirowana
takimi klasykami kina jak Zagubiona autostrada Davida Lyncha, Ojciec chrzestny Coppoli czy Mechaniczna pomarańcza Kubricka, owocuje niespotykanym, iście „filmowym” modus operandi, które pomaga gangsterowi przeistoczyć zemstę czy przemoc w sztukę. Ta sublimacyjna przemiana to prawdziwie metafizyczny moment tej, zanurzonej w polskich realiach, opowieści.
Łukasz Ignaczak nie bawi się w Sztafecie w upiększanie czytelnikowi brutalnej rzeczywistości kryminalnego półświatka, który sięga dalej niż wielu chciałoby przyznać. Jego głównym celem jest jedynie dotarcie do prawdy, nawet jeśli ta prawda jest trudna do zaakceptowania i przeraża. Pod tym względem Sztafeta to świeży powiew rozbrajającej szczerości. To powieść, która w trakcie lektury gwarantuje zaskoczenie, a niekiedy śmiech z płytkości życia, działań i myśli bohaterów.To zatrważający portret zagubionych, poszukujących sensu osób, a może to lustro nas samych?
Wszystkie największe umysły każdego kraju ćwiczyły się, prędzej czy później, na Prouście. Irlandzki pisarz Samuel Beckett napisał zwięzłe studium o Prouście. W Niemczech pisał o nim Walter Benjamin. W Hiszpanii José Ortega y Gasset w swym eseju Time, Distance and Form in the Art of Proust zapewniał, że Proust wynalazł nową bliskość między nami a rzeczami, więc „niemalże cała literacka twórczość przed nim przyjmowała dla literatury perspektywę z lotu ptaka, niedojrzale panoramiczną w porównaniu z tym rozkosznie krótkowzrocznym geniuszem”. We Włoszech pisał o Prouście Pietro Citati. We Francji właściwie każdy, od Gérarda Genette’a do Michela Leirisa, od Julii Kristevej do Rolanda Barthes’a. W krótkim eseju, który został opublikowany w specjalnym wydaniu „Magazine Littéraire”, poświęconym Proustowi, Barthes pisze o tym, że Proust przeszedł od bycia niekompetentnym pisarzem fragmentów do bycia wielkim powieściopisarzem w 1909 roku, kiedy to dokonał czterech ważnych odkryć: szczególnego sposobu opowiadania w pierwszej osobie tak, aby „Ja” przemieszczało się spójnie od autora do narratora i do bohatera; poetyckiego wyboru sugestywnych nazwisk dla swych postaci po latach pełnych wahań; decyzji o tym, by „myśleć wieloformatowo”, i by nadać swej książce dużo większą skalę; i w końcu powieściopisarskiego poczucia wzrastania i powtarzania, opartego na tym, co Proust określał jako „zachwycając wynalazek Balzaka, zachowującego jedne i te same postacie we wszystkich swych powieściach”.
Sadea nie czyta się po to, by się z nim (nie)zgadzać. Nie czyta się go także chyba że w ramach przywileju dorastania dla zwykłej podniety. Jego barokowy w przepychu teatr perwersji jest zbyt nadmiarowy i abstrakcyjny, by chodziło w nim o zwykłe pobudzenie zmysłów. Sadea czyta się po to, by wejrzeć w myśl, która nie boi się dążyć do ostatecznych konsekwencji, nawet jeśli te mają się nam wydać nieludzkie. Tylko w obliczu takiego kresu sensowne stają się pytania o wartości, o sens życia, ale także o to, jak silnie warunkuje nas nasza kultura i nasza natura. Poszukiwania Sadea nie są przy tym jedynie filozoficzną spekulacją, ale noszą piętno tej wrażliwości, która dla nas wiąże się z antropologią kulturową. Czyż Rodin, bohater tego tomu, nie przypomina właśnie antropologa, gdy stwierdza zależność cnoty od szerokości geograficznej (od klimatu po panujące zwyczaje) oraz od indywidualnych preferencji, konkludując, że niepodobna, by to, co nie ma dowiedzionej użyteczności, co wciąż się zmienia, było dobrem po prostu? Warto się zastanowić a będzie to refleksja nad kulturowym statusem racjonalności co sprawia, że ulegając w wielu miejscach perswazji Rodina, w końcu nie możemy jednak przystać na jego system.Marcin Bogusławski
Wrażenia, które – one także – nie powrócą już inaczej, jak we śnie, znamionują upływające lata, i choćby były najmniej poetyckie, niosą w sobie całą poezję tamtego czasu; dlatego nic się tak nie kojarzy z wielkanocnymi dzwonami i pierwszymi fiołkami, jak ostatnie w roku przymrozki, które psują nam wakacje i każą rozpalać ogień przed obiadem. Nie ośmieliłbym się mówić o tych wrażeniach, powracających niekiedy w snach, gdyby nie pojawiły się jako niemal poetyckie, oderwane od obecnego życia, białe jak te wodne kwiaty, których korzenie nie tkwią w ziemi. La Rochefoucauld powiadał, że tylko nasze pierwsze miłości są mimowolne. Podobnie z tymi samotnymi rozkoszami, które później zakrywają już tylko brak kobiety, służą wyobrażeniu sobie, że ona jest z nami. Lecz gdy jako dwunastolatek po raz pierwszy zamknąłem się w ubikacji na szczycie domu w Combray, w której zawieszono łańcuchy nasion irysa, szukałem tam przyjemności nieznanej, pierwotnej, nie będącej substytutem żadnej innej.
***
Jeśli niektóre z tych stron zostały napisane, gdy miałem dwadzieścia trzy lata, to inne […] pisałem w wieku dwudziestu lat. Wszystkie są jedynie powstającą na próżno pianą na wzburzonym morzu życia, które obecnie się uspokoiło. Może jednak nadejść dzień wystarczająco przejrzysty, by Muzy w nim się przejrzały, a wówczas zobaczymy, jak biegnie po powierzchni refleks ich uśmiechów i tańców.
Ofiarowuję Ci tę książkę. Jesteś, niestety! jedynym z moich przyjaciół, ze strony którego nie obawiam się krytyki. Ufam, że przynajmniej Ciebie w żadnym fragmencie wolność tonu nie zszokowała. Odmalowałem oblicze niemoralności jedynie u istot o delikatnych sumieniach, które są również zbyt słabe, aby pragnąć dobra, zbyt szlachetne, aby rozkoszować się złem, znając jedynie cierpienie; mogłem mówić o nich tylko ze współczuciem nazbyt szczerym, takim, które by oczyściło te skromne próby pisania.
Marcel Proust, z dedykacji dla Williego Heathe’a
Od nowego roku szkolnego, w październiku 1887, Daniel Halvy przechodzi do trzeciej klasy, i zarazem na dziedziniec dla starszych liceum Condorceta. Prawdopodobnie to wtedy poznaje dwóch starszych kolegów, Marcela Prousta, który idzie do klasy z retoryką, i Roberta Dreyfusa, który rozpoczyna klasę drugą. Jacques Bizet pośredniczy bez wątpienia w zawarciu tych znajomości. To kuzyn Daniela Halvyego, który również rozpoczyna trzecią klasę i który widywał Prousta w dzieciństwie, podczas gdy Dreyfus bawił się z Proustem w alejach Champs-lyses.Więź łącząca Prousta z Halvym w roku szkolnym 1887-1888 jest najsilniejsza i pozostawi po sobie niezapomniane chwile. Przede wszystkim razem współpracują przy pierwszym czasopiśmie, Le Lundi. Halvy redaguje zapowiedź pierwszego i pożegnanie ostatniego numeru. Cztery teksty są podpisane przez Prousta. Nie wydaje się, aby Dreyfus lub Bizet cokolwiek napisali. Możliwe, że literacki spór między Proustem a Halvym wpłynął na zamknięcie Le Lundi.Wiosną Proust, który afiszował swoje uczucia dla Bizeta, wysyła do Halvyego swoje wiersze i listy. Mimo uznania dla jakości stylu Prousta Halvy obraża się i nie rozmawia z nim przez miesiąc. Godzi się z nim, rozumiejąc, że Proust ma w sobie geniusz i że ten geniusz istnieje w powiązaniu z jego złymi stronami.Latem Halvy przystępuje do ruchu dekadenckiego. Jest to powód, na początku roku szkolnego w 1888 roku, do nowej polemiki z Proustem. Wysyłają do siebie wiersze. Halvy krytykuje treść wiersza Prousta, Proust ostro krytykuje formę Halvyego. Dwa nowe projekty czasopism, La Revue Verte i La Revue Lilas upadają.W latach 1888-1889 Proust odkrywa życie towarzyskie i półświatek, oddalając się coraz bardziej od swoich towarzyszy. W czerwcu odbiera swoją maturę i opuszcza liceum Condorceta, w którym Halvy pozostaje do czerwca 1891.
Na rok przed Historią oka napisałem książkę zatytułowaną W.-C.: drobna książeczka, całkiem szalona literatura. W.-C. była żałobna, tak jak Historia oka jest młodzieńcza. Rękopis W.-C. spłonął, żadna to strata przy mojej obecnej rozpaczy: był to krzyk przerażenia [...] Jeden z rysunków w W.-C. przedstawiał oko: oko szafotu. Samotne, solarne, nabite rzęsami, otwierało się ono w lunecie gilotyny. Rysunek był podpisany „wieczny powrót”, a ta przerażająca maszyna była bramą wiodącą ku niemu. Biegnąc znad horyzontu, ścieżka wieczności prowadziła przez ów szafot. Pewien wers-parodia zasłyszany w skeczu w Concert Mayol podsunął mi pomysł na komentarz: – Boże, jak smutna jest krew ciała na dnie wiórów.
***
Oto dwa najpowszechniejsze obrazy: krzyż i kutas.
Krzyż jako zbiorczy znak chrześcijańskiej onomastyki po¬zostaje nieusuwalnym pomnikiem przeszłości i tak pożą¬danej transcendencji. Z kolei kutas jest symbolem nihili¬stycznego popędu, erotycznej mistyki i immanencji. Oba te symbole są stałymi elementami ekstatyczno-nihilistycz-nego uniwersum Bataille’a.
Czytając Bataille’a wędrujemy po pustyni. W pełni słońca. Zamiast oazy możemy tu zna-leźć złamane czasem reszt¬ki kościołów i wytarte piachem głowy posągów, w których twarzach nie sposób już rozpoznać rysów antycznych bo¬gów. Nie wiadomo, czy leżące w nie dających cienia jaski¬niach kości to resztki anachoretów czy szakali. Szalejemy. Na horyzoncie majaczy niewyraź-ny kształt. A może to tyl¬ko fatamorgana.
Ze wstępu tłumacza
Krążąc wokół Sainte-Beuve’a chciałbym wykorzystać jego osobę – jak on sam często czynił z innymi – jako pretekst do mówienia o pewnych formach życia… Zdradziłbym przy tym, jakie mam zdanie na temat niektórych współczesnych mu autorów. W końcu, poddawszy ich krytyce, zaś Sainte-Beuve’a zostawiając już w spokoju, spróbowałbym powiedzieć, czym byłaby dla mnie sztuka… Być może główną cechą Prousta była wrażliwość – cielesna, będąca jego słabością i duchowa, stanowiąca jego siłę. Czy będzie umiał wykorzystać tę siłę, czy ulegnie słabości? Przeciwko Sainte-Beuve’owi może dostarczyć pewnego szczególnego, dla niektórych pokrzepiającego wzruszenia, które płynie ze spotkania – nie z „wielkim pisarzem”, lecz z nieznajomym, który niby ma talent, który się, owszem, zapowiada, lecz co z niego będzie – kto wie? *** „Wrażenia, które – one także – nie powrócą już inaczej, jak we śnie, znamionują upływające lata, i choćby były najmniej poetyckie, niosą w sobie całą poezję tamtego czasu; dlatego nic się tak nie kojarzy z wielkanocnymi dzwonami i pierwszymi fiołkami, jak ostatnie w roku przymrozki, które psują nam wakacje i każą rozpalać ogień przed obiadem. Nie ośmieliłbym się mówić o tych wrażeniach, powracających niekiedy w snach, gdyby nie pojawiły się jako niemal poetyckie, oderwane od obecnego życia, białe jak te wodne kwiaty, których korzenie nie tkwią w ziemi. La Rochefoucauld powiadał, że tylko nasze pierwsze miłości są mimowolne. Podobnie z tymi samotnymi rozkoszami, które później zakrywają już tylko brak kobiety, służą wyobrażeniu sobie, że ona jest z nami. Lecz gdy jako dwunastolatek po raz pierwszy zamknąłem się w ubikacji na szczycie domu w Combray, w której zawieszono łańcuchy nasion irysa, szukałem tam przyjemności nieznanej, pierwotnej, nie będącej substytutem żadnej innej”. *** „Wynosimy dziś Balzaka ponad Tołstoja. Istne szaleństwo. Książki Balzaka są antypatyczne, wykrzywione, pełne śmieszności. U Tołstoja ludzkość osądza niewzruszony bóg, u Balzaka – literat marzący o wielkim dziele. Balzakowi udaje się sprawiać wrażenie wielkości, u Tołstoja wszystko jest w naturalny sposób większe, jak łajno słonia przy kozim bobku. Wspaniałe sceny żniw z Anny Kareniny, polowania, jazdy na łyżwach itp., są jak ogromne, puste przestrzenie rozdzielające resztę, dają poczucie rozległości. Zdaje się, że jest cała zielona łąka do skoszenia, całe lato między dwiema rozmowami Wrońskiego. Podobają nam się na przemian różne rzeczy w tym wszechświecie, sceny bardzo szczególne, emocje oficera gotującego się do wyścigu („ho, najmilsza, ho”) , wychylonego za okno wielbiciela zakładów , radość pól, życie skromnego ziemianina-myśliwego, stary książę Szczerbacki w niemieckiej willi rozprawiający o dobrym, wielkopańskim życiu w Rosji (wstaje się późno, rozdział o wodach itd.), szlachcic-utracjusz (brat Nataszy) w Wojnie i pokoju, stary książę Bołkoński itd. Powieści te nie są dziełem obserwacji, są intelektualną konstrukcją. Każdy rys, pozornie wzięty z obserwacji, jest obudową, dowodem, przykładem odkrytego przez pisarza prawa, prawa racjonalnego lub nieracjonalnego. Poczucie mocy i życia nie bierze się z tego, co zaobserwowane, każdy gest, każde słowo, każde działanie ujawnia działanie jakiegoś prawidła, czujemy, że poruszamy się w gęstwinie praw. Tyle, że prawdę tych praw poznał Tołstoj poprzez ich wewnętrzne oddziaływanie na jego myśl, dla nas pozostają więc niewyjaśnione”.
Amatorzy mocnych wrażeń znajdą tu dla siebie obfitość łakomych kąsków. Ale zasadniczo nie jest to książka ku lubieżnej uciesze czy satysfakcji pornografów. Chodzi o coś poważniejszego, jeśli uznać za to odwieczną, i wciąż eksploatowaną jako topos, walkę dobra ze złem. Oryginalność Sade'a polega na tym, że wybitnie miesza szyki. Z reguły w enuncjacjach, odpowiednio w kulturze znobilitowanych, staje się po stronie dobra. Sade również tak czyni, oddając głos cnotliwej Justynie. Ale wprowadza też na scenę tabuny negatywnych protagonistów, seksualnych aberrantów i persekutorów cnoty, których prezentuje afirmatywnie, otoczonych nie tylko nimbem powodzenia, ale wraz prestiżu i świetności. Ich wigor entuzjazmuje, a argumentacja zakłóca psychiczną homeostazę opartą na aprobacie konwenansów, gdyż nie zawsze wydaje się tylko rezonerstwem nie do przyjęcia. Do rąk polskiego czytelnika trafia wreszcie arcydzieło światowej literatury (La Nouvelle Justine z 1797 roku, spuszczona ze smyczy wszelkiej oględności trzecia wersja przygód emblematycznej bohaterki Sade'a), niegdyś inkryminowane i funkcjonujące tylko w podziemnym obiegu, w 1956 roku zwolnione we Francji z cenzury, a pod koniec XX wieku oficjalnie uświęcone edycją w renomowanej kolekcji "Pliade" u Gallimarda. Rzecz do czytania z użyciem jednej ręki i rewelacyjna powieść gotycka, nie tylko kunsztownie mnożąca, ale i efektownie eskalująca przekroczenia. Niewykluczone, że Sade jest moralistą, patrzącym na ludzkie sprawy bardziej globalnie niż zalecają to rozmaite, zredukowane do partykularnych interesów i ciasne światopoglądowo ideologie. Ale warto też u tego zamkniętego w stereotypie autora dostrzec niepodejrzewane zrazu walory, jakimi operuje po mistrzowsku - humor i liryzm. Ambiwalencję i blask tego dzieła ujawnia może oksymoron, którym określić by się dało jego gatunkową specyfikę - dolorystyczna komedia. A uwzględniając znak firmowy Sade'a - wyobraźnię - adekwatna wydaje się jeszcze i taka kwalifikacja: roller coaster ekscesu i transgresji.
Książka Imoli Julianny Szabó wciąga nas w bohaterskie światy. W czas legend. Polskie baśnie, zamierzchłe wierzenia, klątwy i ozdrowienia. Gdy święte i syreny, diabły i straszydła, królewny i wilkołaki chodziły po ziemi. Przy czym każde robi to raz za razem pięknymi słowami. Przemierzamy z nimi krakowskie mosty pokryte kocimi łbami, warszawskie katakumby, wnętrza Wzgórza Wawelskiego. A z naszych ust gwiżdże wiatr. A niechby ojciec stał się psem, nie żałowałbym. Ale on jest kielichem. Leje się czerwone wino. Spomiędzy magicznych zdań wygląda dziedzictwo i trucizna. Krzyż błotnistych dusz, który następnego dnia po prostu się ulatnia. Musi. Autorka nakreślonymi na nowo bajkami rzuca światło na bohaterów, na krajobrazy serca. Szatańskie tempo. Delikatne drżenia. Zgarbione ptaki, nocne spiski, otchłanie ognia. Tajemnice i pokłady blasku. Uczy żyć w wierzeniach i poza nimi. Kornlia Deres *** Gdy dawniej wyobrażałam sobie rodzime baśnie, widziałam odważną Wandę, zawadiakę Mistrza Twardowskiego umykającego na kogucie, smoka wawelskiego chłepczącego wodę z Wisły aż pęknie... Te historie żyją w każdej osobie, która miała styczność z polskimi bajaniami, są częścią naszej kultury. Co się jednak stanie, gdy zbliżymy się do ich bohaterów na wyciągnięcie ręki? Lub wejdziemy w ich skórę? Imola Julianna Szabó dokonuje rzeczy niezwykłej wprowadza nas w baśniowe mikrokosmosy od strony nieoczywistej dla polskiego czytelnika. Zamraża wartką opowieść w jednym punkcie i sprawdza. Co czuje postać? Co my czujemy? Opowieści snute w Złocie zmałych, srebrze księżyców zdecydowanie przekraczają granicę między dzieciństwem a dorosłością, między współczuciem a współodczuwaniem. Oszałamiają aktualnością. Dogłębnie oczarowują, lecz przynoszą też ból i łzy. Jak życie. Monika Jurczak
W ostatnich dziesięcioleciach większość społeczeństw stała się o wiele bardziej represyjna, ich prawa są surowsze względem ubiegłych epok a nawet lat, a sędziowie stali się bardziej nieelastyczni, i to bez bezpośredniego związku z ewolucją przestępczości i systemu wymierzania sprawiedliwości. W niniejszej książce, która realizuje podejście zarówno genealogiczne, jak i etnograficzne, Didier Fassin stara się uchwycić stawkę tego karnego momentu, wychodząc od samych podstaw kary. Czym jest karanie? Dlaczego się karze? Kogo się karze? Te trzy pytania strukturują tę pracę. Poprzez owe trzy pytania Didier Fassin podejmuje krytyczny dialog z filozofią moralną i teorią prawa. Chodzi zatem o ponowne przyjrzenie się definicji, uzasadnieniu i dystrybucji kary. Te trzy pytania przywołują, jak zobaczymy, trzy inne. "Czym jest karanie?" skłania do zapytania o to, skąd pochodzi idea karania. "Dlaczego się karze?" ma swoją kontynuację w pytaniu o to, w jaki sposób się karze. I wreszcie: "Kogo się karze?" okazuje się nierozłączne od badania tego, że wybiera się karanie. Oznacza to, że pole badań jest obszerne. Kreśląc swoje obrazy z różnych kontekstów historycznych i społecznych, od "dzikich" Malinowskiego, przez genealogię moralności Nietzschego, aż po współczesną Amerykę i Europę, autor pokazuje w szczególności, że reakcja na zbrodnię nie zawsze była związana z zadawaniem cierpienia, że kara nie wynika wyłącznie z racjonalnej logiki służącej jej legitymizacji oraz że wzrost często skutkuje społecznym zróżnicowaniem zdań, a tym samym zwiększeniem nierówności. W przeciwieństwie do triumfującego populizmu penalnego, śledztwo, które bierze sobie w niniejszej książce za ślad "karę", oferuje nam rewizję założeń, które podsycają pasję karania i zachęca do przemyślenia miejsca kary we współczesnym świecie.
Z punktu widzenia literatury mój los jest bardzo niewyszukany. Upodobanie do ukazywania mojego pogrążonego we śnie życia wewnętrznego zepchnęło wszystkie inne sprawy na margines, gdzie zaczęły się one w przerażający sposób paczyć i gdzie wypaczają się nieustannie. Nic innego nigdy nie zdoła mnie zadowolić. Teraz moja moc tworzenia takich obrazów jest zupełnie nieprzewidywalna, być może opuściła mnie już na zawsze, a może opanuje mnie jeszcze kiedyś, nie sprzyjają jej wszakże moje warunki życiowe. Kołyszę się więc, nieustannie wzlatuję na szczyt góry, ale nie mogę się tam utrzymać ani przez chwilę. Inni też się kołyszą, ale w jej dolnych regionach, i mając więcej sił; gdy grozi im upadek, pochwyci ich krewny, który w tym celu kroczy tuż przy nich. Ale ja kołyszę się tam, w górze, nie jest to niestety śmierć, a tylko wieczne męki umierania.
Jestem pirotechnikiem. Wytwarzam coś, co posłuży ostatecznie do oblężenia, wojny i destrukcji. Nie znaczy to, że opowiadam się za destrukcją – jestem kimś, kto chce usunąć wszystkie przeszkody, zburzyć wszystkie mury i w ten sposób wciąż torować sobie drogę naprzód. Pirotechnik musi mieć w sobie coś z geologa. Jego praca polega najpierw na analizie warstw terenu, jego wszystkich szczelin [les plis] i wgłębień. Gdzie można łatwo zrobić przekop? Co będzie stawiało opór? Geolog obserwuje wznoszenie i osadzanie fortyfikacji, szczegółowo bada rzeźbę terenu, aby wykorzystać ją do ukrycia się lub przypuszczenia szturmu. Po analizie sytuacji jego praca wciąż naznaczona jest eksperymentowaniem – to metoda prób i błędów. Pirotechnik czeka na sygnały stójkowych i raporty zwiadowców. Dopiero wtedy ustala rodzaj taktyki. Czy będzie to ciche podejście wroga, bez wzniecania alarmu? Czy może walne oblężenie? Podkop czy też może bezpośrednie natarcie? Ostatecznie metoda walki bierze się właśnie z takiego planowania i obranej strategii. Miałem zamiar napisać coś, co zdmuchnie wszystko, i poniekąd wciąż tak tę książkę postrzegam: jako rzeczywisty, materialny wręcz podmuch eksplozji, zmiatający okna i drzwi. Moim marzeniem było napisanie książki skutecznej jak dynamit i zarazem pięknej niczym pokaz ogni sztucznych. Absolutnie tak!
Prawdą jest również i to, że aby książka stała się dla naszego czytelnika czymś pożytecznym, i on powinien czerpać z niej przyjemność. Przedmiot, ten rzemieślniczy wyrób, jakim jest książka, musi posiadać ten element. Książka musi dostarczać radości!
Tak. Bardzo podoba mi się ta oto myśl: niech te wszystkie zabiegi stylistyczne dają przyjemność zarówno piszącemu, jak i czytającemu. Nie ma żadnego powodu, abym odmawiał sobie w pisaniu przyjemności, nie ma także żadnego powodu, abym pozbawiał jej tych, którzy zasiądą nad moją książką. Chodzi o to, aby to wszystko, o czym będzie traktował tekst, było absolutnie transparentne, a przy tym żeby sam tekst był rodzajem błyszczącej powierzchni, która sprawia, że się go pieści, używa, myśli o nim, i w końcu z przyjemnością do niego powraca. Oto jest niejako moja „moralność” książki.Nie mówimy tu jednak o „pisarstwie”. Nie darzę sympatią pisarstwa. Bycie pisarzem wydaje mi się czymś śmiesznym. Jeśli miałbym się zdefiniować, podać choćby jakąś pretensjonalną definicję, zarazem ośmieszającą i taką, która miałaby być od tej pory moją wizytówką, jeśli miałbym określić siebie samego w jakiś pretensjonalny sposób w dziedzinie pisania, stanąć obok siebie i samemu sobie nadać jakieś miano, powiedziałbym, że jestem rzemieślnikiem oraz, jeszcze raz to powtórzę, sztukmistrzem ognia. Uważam, że moje książki to miny, ładunki wybuchowe… Mam nadzieję, że nimi są!Moje książki mają i we mnie samym wywołać pożądany efekt, dlatego też, jeśli mogę sobie pozwolić na niewyszukane określenie, chciałbym je wypychać trotylem. Sama książka, niczym ładunek wybuchowy, powinna wywołać efekt, po czym zniknąć. Tak samo jest z pisaniem – podobnie jak książka jest tylko środkiem do celu. Sytuowanie którejś z mych książek w szeregu innych i określenie takiego zbioru w kategoriach jednego, kompletnego dzieła, byłoby nieporozumieniem.
Wszystkie trzy zaprezentowane tu po raz pierwszy w języku polskim dramaty Eliasa Canettiego układają się więc w swoistą całość. Choć powstawały w różnych okresach i z odmiennych pobudek, łączy je swoisty rozrachunek ze społeczeństwem czy raczej z mechanizmami ujawniającymi się pomiędzy władzą, masą a jednostką. To zbliża dramaturgię noblisty do jego utworów prozatorskich i głównych tematów, jakie poruszał już od wczesnych lat trzydziestych XX wieku. Mimo upływu lat jego teksty zdają się coraz bardziej zyskiwać na aktualności, autor zaś swą intuicją i stawianymi diagnozami znacząco wyprzedzać własną epokę.
W otchłani ludzkiej psychiki skrywa się niekiedy trudno dostrzegalna rządza czerpania rozkoszy z zadawania bólu. Nie ma znaczenia czy sprawianie bólu jest wymierzone w siebie czy w innych – najważniejszy jest bowiem efekt doznawania rozkoszy. Widok ludzkiego cierpienia, wcześniej cicha obserwacja a po niej analiza zachowań ofiar, ich „występków” i „grzechów”, dla tych nielicznych, którzy potrafią przekroczyć granice cierpienia, stanowią rodzaj niebezpiecznej, jakkolwiek wypełnionej rozkoszą gry. To gra na śmierć i życie, gra na serio, gra, w trakcie której jedni zyskują nowe wcielenia a inni tracą życie. To ona sprawia, że ci, którzy określają reguły gry noszą miano „bestii”.
Tropieniem takich przypadków zajmuje się Nepomucen Pawlak, doświadczony detektyw, pracownik wydziału zabójstw, dawny stróż prawa, a zarazem pijak, kobieciarz i życiowy nieudacznik. To właśnie jemu przypada w udziale rozwiązanie zagadki „bestii”, mordercy, który w niezwykle wymyślny i wyrachowany sposób unicestwia swoje ofiary. Uczestnicząc w naradzie policjantów komendy wojewódzkiej, dowiadujemy się m.in. o spalonej żywcem w pobliskim wesołym miasteczku kobiecie, zabiczowanym na śmierć drukarzu, mężczyznach, którym ucięto głowy i doprawiono świńskie łby. Wraz z detektywem bierzemy udział w sprawie „Smolarza”, człowieka, który wykorzystywał smołę w celu oczyszczania ludzkich dusz, i którego „przypadek” nie daje spokoju nawet detektywowi Pawlakowi. Wprawdzie Smolarz przesiaduje w klinice psychiatrycznej, ale każdy z bohaterów biorących udział w sprawie ma nieodparte wrażenie, że w zadawaniu cierpienia i bólu jego macki sięgają poza szpitalne mury. Nic nie jest tym, czym się zdaje na początku. W toku rozpaczliwego śledztwa podążamy szlakiem nieoczywistych powiązań, które prowadzą do niewielkiej zakrystii.
Doświadczyć gniewu człowieka, który stawia się na miejscu Wielkiego Inkwizytora, człowieka czującego, że wymierza karę w imię boskiego prawa i najwyższego dobra zarazem – oto największa z udręk.
Jeśli literatura jest, jak mi się wydaje, w sposób zasadniczy zarazem sensem zadanym i sensem nadanym, Racine jest bez wątpienia największym francuskim pisarzem; jego geniusz tkwi nie tyle w cnotach, które kolejno przyczyniały się do jego sukcesu (bowiem etyczna definicja Racine’a stale się zmieniała), ile raczej w niezrównanie mistrzowskiej dyspozycyjności, która pozwalała mu utrzymywać się bez końca w obszarze zainteresowania dowolnego języka krytycznego.
Owa dyspozycyjność nie jest cnotą podrzędną, wręcz przeciwnie – jest istotą literatury, wyniesioną do paroksyzmu. Pisanie to akt zachwiania sensem świata, stawianie pośredniego pytania, na które pisarz, sięgając po ostatni suspens, powstrzymuje się odpowiedzieć. Odpowiedzi każdy z nas udziela sam, wnosząc w nią swoją historię, swój język, swoją wolność; ze względu na to, że historia, język i wolność nieustannie się zmieniają, odpowiedź, jakiej świat udziela pisarzowi, jest nieskończona: nieustannie odpowiadamy na to, co zostało napisane bez względu na odpowiedzi, zaś sensy – kolejno potwierdzane, konfrontowane i zastępowane – znikają, choć samo pytanie pozostaje.
Aluzja i asercja, milczenie dzieła, które mówi, i słowo człowieka, który słucha, oto nieskończone tchnienie literatury w nozdrza świata i historii. Racine doskonale obszedł się z regułą aluzyjności dzieła literackiego i dlatego angażuje nas w pełne odgrywanie asertywnej roli. Oznajmiajmy więc śmiało, każdy na rachunek swojej własnej wolności, prawdę historyczną, psychologiczną, psychoanalityczną lub poetycką Racine’a; wypróbujmy na Racinie, w imię jego milczenia, wszystkie języki, które podpowiada nam nasze stulecie; nasza odpowiedź nigdy nie będzie więcej niż ulotna, dlatego też może być pełna; dogmatyczni i odpowiedzialni zarazem, nie musimy jej chować za „prawdą” Racine’a, którą zdolne byłyby odkryć tylko (dlaczegoż to?) nasze czasy; wystarczy, że odpowiedź jakiej udzielamy Racine’owi angażuje, daleko poza nami samymi, każdy język, którym nasz świat rozmawia z sobą samym, i który jest zasadniczą częścią historii, którą sobie opowiada.
Ten produkt jest zapowiedzią. Realizacja Twojego zamówienia ulegnie przez to wydłużeniu do czasu premiery tej pozycji. Czy chcesz dodać ten produkt do koszyka?