Aleksander Błok należał do najwybitniejszych i najpoczytniejszych poetów swojej epoki, nazywanej srebrnym wiekiem literatury rosyjskiej. Choć urodzony w Petersburgu, rodzinnie był związany z Warszawą, gdzie przed rozstaniem mieszkali jego rodzice, a ojciec dożył swoich dni i został pochowany na Powązkach. Poeta był w Warszawie tylko 18 dni, ale ten pobyt zostawił trwały ślad w jego twórczości, przede wszystkim w niedokończonym poemacie Odwet. Mimo że żył niespełna czterdzieści jeden lat, na długo przed śmiercią uznawano go za klasyka. Jego dorobek jest bardzo różnorodny. Składają się nań liczne tomy wierszy, poematy, dramaty, artykuły, szkice literackie, przekłady, dziennik oraz proza dokumentalna Ostatnie dni caratu. Największą popularność zdobył kontrowersyjny poemat Dwunastu. W Polsce jego poezję tłumaczyły m.in. takie znakomitości jak Czechowicz, Gałczyński, Jastrun, Lechoń, Tuwim. Niniejszy wybór zawiera wyłącznie wiersze liryczne. Znajdziemy tu zarówno utwory wielokrotnie wcześniej tłumaczone, jak i zupełnie nieznane polskiemu czytelnikowi. Nie mogło zabraknąć takich pereł liryki jak Nieznajoma, Ja – Hamlet czy Kroki Komandora. Książka wychodzi w szczególnym momencie historycznym, kiedy kultura rosyjska spotyka się ostracyzmem odbiorców. Skoro jednak Bacha czy Goethego nie obarczamy winą za hitleryzm, tak samo nie powinniśmy winić Błoka czy Musorgskiego za putinizm.
Kilka słów od siebie. Właściwie nie utrzymywałem z Michelem Foucaultem osobistych kontaktów. Nie spotkałem go nigdy poza jednym razem, na dziedzińcu Sorbony w trakcie wydarzeń majowych 68 roku, bodaj w czerwcu czy lipcu (choć mówią mi, że go tam nie było) – zamieniłem z nim parę słów, a on nie wiedział, z kim rozmawia (cokolwiek mówią potwarcy maja była to piękna chwila, gdy każdy mógł rozmawiać z każdym anonimowo, bezosobowo, jako jeden z wielu, bez innych uzasadnień prócz tego, że jest człowiekiem jak inni). Istotnie, podczas tych nadzwyczajnych wydarzeń mawiałem często: „Ale dlaczego nie ma tutaj Foucaulta?”, uznając tym samym jego siłę przyciągania i widząc puste miejsce, które winien był zająć. Odpowiadano mi wówczas słowami, które mnie nie zadowalały: „Trzyma się na uboczu”, bądź: „Jest za granicą”. Ale przecież przybyszy zza granicy było tam całkiem sporo, nawet z dalekiej Japonii. I tak się właśnie podówczas rozminęliśmy…
***
Eseje na temat ludzi, ich dziedzictwa i myśli, ale przede wszystkim próby wyjawienia własnej prawdy o kimś, kto był, żył, tworzył, miał oczywisty wpływ, kto stał ramię w ramię na tej samej manifestacji, albo kto stał na przeciwnej barykadzie jako wróg, ba, kto wciąż żyje i jest obecny w naszym życiu, są świadectwem zaistnienia czy doświadczenia takiej czy innej b l i s k o ś c i, stanowią żywą inskrypcję politique de l’amitié, polityki przyjaźni. Właśnie w książce Politiques de l’Amitié Jacques Derrida rozpracowuje etymologię słowa „polityka” w kontekście przyjaźni, zadając pytanie, czy polityka nie została aby w całości zawłaszczona dla „kanonicznego rozumienia” pojęć „przyjaciel/wróg”, i czy ta nowa forma polityki, jaką jest właśnie polityka przyjaźni, może stać się czymś w rodzaju „kontr-genealogii”, przeciwstawiającej się historycznemu, politycznemu i mitologicznemu doświadczeniu „braterstwa” na rzecz „siostrzeństwa” (oto nić Ariadny, nić-aporia, nić „w jedną stronę”, trzymana w dłoni kobiety, matki, córki, siostry…), oraz nowym rodzajem „filozofii, która ma dopiero nadejść”. Czy może ona w przyszłości ustanowić jakąś nową formę, odmianę, gatunek f i l o l o g i i m i ł o ś c i, czy dzięki jakimś innym formom przyjaźni, polityki, c n o t y może odnowić przyszłe formy demokracji? Derrida przywołuje na końcu swej niezwykłej książki właśnie Blanchota i jego esej Michel Foucault tak jak go widzę, wieńcząc ją słynnym mottem z Arystotelesa, powielanym – w luźnym rzecz jasna rozumieniu – najpierw przez Diogenesa Leartiosa, następnie przez Montaigne’a, potem Kanta, Nietzschego, Foucaulta, Bataille’a… Przyszłość tego słowa, „słowa, które Arystoteles znał bardzo dobrze”, wciąż nadchodzi a cała rozgrywka toczy się między polityką a praktyką przyjaźni, polega na przechodzeniu z barykad teorii na barykady doświadczenia, życiowej praxis i ulicy. Już tu jest, choć wciąż jej nie ma, trzymana jakby w rezerwie, w jednej ze swych f a ł d, obietnica demokracji wciąż jeszcze nie domyślana do końca, nadal niemożliwa, obecna wciąż tylko jako o b i e t n i c a.
Z posłowia Kajetana Marii Jaksendera
Z pozoru chodzi o przeskoczenie Kartezjusza. O uprawomocnienie ludzkiej egzystencji poprzez zastąpienie cogito… bezkompromisowym i empirycznie dobrze zakotwiczonym mam orgazm, więc jestem. Po drodze następuje rozprawa z religią, cywilizacją, nauką. Atrapami kulturowymi, które odgrywają role zasłon epistemologicznych.
Mamy dotrzeć do istoty, absolutu, którym nie może być przecież ataraksja. Jej miejsce należy się pasji, nieokiełznaniu, zgorszeniu, przestępstwu. To coś więcej niż pornoteologia. Każda teologia jest już passée. Co nie znaczy, że brak żarliwych wyznawców tych nawet najgłupszych. Satis pro stulti!
Najgłębszy sens twórczości Sade’a ma wymiar ściśle filozoficzny. Ale lektura jego pisania – rytmicznego sexametru – uświadamia, że czytamy także swoistą powieść przygodową, która wabi transgresją, zgorszeniem, podnieca, bulwersuje, oburza i czyni nas wspólnikami zbrodni.
Jest to jednak opowieść bez happy endu. Transgresja kolejnych warstw kultury okazuje się ostatecznie transgresją człowieczeństwa. Pod szatą nie ma nic. Zamiast radości wyzwolenia i wolności, otrzymujemy atrapę apatycznej pustki, z której nie ma już powrotu do sponiewieranych kształtów i kostiumów. Miejsce absolutu zajmuje brak zgody na akceptację sponiewieranej lichej przygodności.
Jerzy Kochan
***
W trosce o przyszłość wielkiego dzieła literatury, odrzucając ideę Boga jako źródło ciemnoty, niesprawiedliwości i rzeczywistej przemocy oraz negując dyktowane przez tę posępną chimerę nakazy i reguły życia cnotliwego, które otamowują pasje i kreślą granice dla ludzkiej suwerenności, My – członkowie Towarzystwa imienia Markiza de Sade – równi w prawach i w powinnościach wobec wspólnego dobra, jakim jest kultura humanistyczna, wdzięczni Markizowi za niestrudzoną walkę o niepodległość ducha ludzkiego i postęp Filozofii jako umiłowania wolności zakorzenionej nie w chrześcijańskim dziedzictwie Europy i w konfesyjnych wartościach, lecz w idei bezwzględnego podważania obłędnych metafizycznych przesądów stojących na drodze do swobodnego posługiwania się Rozumem, czujemy się zobowiązani do przekazania przyszłym pokoleniom niniejszego Dzieła D. A. F. de Sade i zainicjowania wśród wybranych, wolnych duchów, lektury namiętnej, mobilizującej – pośród nadzwyczajnych uniesień – do wychodzenia w myśleniu poza przyjęte granice i skończenia wreszcie z sądem Bożym.
Towarzystwo im. Markiza de Sade w związku z polską publikacją Nowej Justyny
Polifoniczna opowieść z pogranicza sagi i powieści historycznej. Pisarka, posługując się wielogłosem bohaterów, ukazuje różnorodną panoramę dziewiętnastowiecznej i dwudziestowiecznej Europy. To obraz bogaty w fakty, wątki historyczne i szczegóły z życia rodzin przesiedleńczych, a także obyczaje, zakorzenione w przekazach ustnych bądź w opowieściach o znikających z mapy świata miejscach. To pełna przygód powieść szkatułkowa, próba gry wyobraźni oraz nieskrępowanego bogactwa języka gawędy, która stanowi nie tylko mistrzowską realizację gatunku, ale przede wszystkim oddaje ducha Europy i świata.
To także niezwykła opowieść o miłości, miłość to jest matka i ojczyzna. To dzięki niej nadmiar i bujność życia zawsze się gdzieś rozleją, przecisną przez sztucznie stworzone granice. Wyleją, niczym wzbierająca woda, poza tamy, rozlewając się w historie zakorzenione w pamięci, pojawiające się pod postacią fantazmatów czy niepokojących symboli. Albo spokojnie zastygają w ikonę, w której czytelnik widzi spojrzenie skierowane w przeszłość –studnię znaczeń, którą można kontemplować i nasiąkać głębią.
***
Aleksandra Zając (ur. 1985 r. w Rybniku). Od czasu studiów związana z Krakowem. Przez półtora roku studiowała i pracowała we Włoszech (Bolonia, Rzym, Riccione). W 2019 roku obroniła tytuł doktora nauk społecznych. Naukowo zainteresowana badaniami nad bezpieczeństwem. Od 2022 r. mieszka z mężem i synem w Szwajcarii. Obecnie zawodowo związana z American Institute of Applied Sciences in Switzerland. Ma zamiar wrócić do Polski. Margaret 2.0 to jej książkowy debiut.
„Zanurza się w tekście coraz bardziej – to już nie sama opowieść go wciąga, a naga obecność następujących po sobie słów. Im dłużej czyta, tym te ciągi, strumienie, stają się coraz bardziej pochyłe, a on ześlizguje się w jakąś noc, tajemnicę, w której nie ma nic do odkrycia. Jest nagi, otwarty na każdy przepływ, krążenie. Porywa go fala, a potem następna, aż w końcu sam zaczyna falować. Nie przypomina już siebie, migocze i znika w bliskości oddalenia. Poddaję się – mówi cicho pochylony nad książką, unosi go jakiś dryf i zarazem, z każdą kolejną linijką, mocniej zagnieżdża się w istnieniu”.
Fragment opowiadania Nokturn
Noc jest moim pasterzem to bardziej sprawozdanie z laboratorium niż zbiór opowieści. Chodzi o eksperyment, o intensywność, pisać to poszukiwać nowych efektów, nowych form życia. Ale też – pisać to wymykać się samemu sobie; „ja piszące” jako fałdująca ze światem, wielka mieszanina. Wreszcie chodzi o radość wynikającą z takiego rozprężenia, ożywienie się w deterytorializującym przepływie.
***
Ignacy Kotkowski – pisarz, malarz, pracownik biurowy. Publikował w „Twórczości”, „Orgii Myśli”, „Nowej Orgii Myśli”, „Małym Formacie”, „Praktykach czytania”. W 2019 roku nakładem Wydawnictwa Ostrogi ukazała się jego debiutancka książka Niehistorie.
W dziele Markiza de Sade najstraszniejsza perwersja przeplata się z rygorem filozoficznego rozumowania. W swych pierwszych wersjach Justyna koncypowana była jako powiastka filozoficzna uzupełniona o libertyńskie confession de foi. W Nowej Justynie miejsce wcześniejszych przygód tytułowej bohaterki standardowo utrzymanych w granicach przyzwoitości, a pikanterię przesłaniających eufemizmami zajmują całkiem rozszalałe i zbrodnicze orgie. Tutaj czytelnik skonfrontowany zostaje z potwornością, z Niewyobrażalnym. Lektura kolejnych epizodów sprawia, że nie dowierza, skóra mu cierpnie, ogarnia go przerażenie i wstręt. Najgorszy horror przedstawiany jest z precyzją kompromitującą pretensje filmów typu snuff oraz małe transgresje naszej zblazowanej kultury. Uspokajający głos rozumu przypomina: to, co czytamy, nie jest realne; to tylko ćwiczenie wyobraźni. Ale jest to wyobraźnia dziko rozpętana, która nie zatrzyma się przed żadną granicą, aż faktycznie nie zostanie pokazane, że do wejścia na drogę oświecenia nie potrzeba niczego prócz wolności: wolności czynienia wszechstronnego, publicznego użytku ze swego rozumu (Kant). Eksperyment Markiza objawił mroczne konsekwencje, jakie niesie owo wszechstronne posługiwanie się rozumem. Jedną z nich jest uznanie całego gmachu zachodniego humanizmu za przesąd, z którym rozum musi się rozprawić na drodze do rzetelnej wiedzy o świecie.
Obcując z tekstem Sadea, czytelnik podejmuje ryzyko. W tym doświadczeniu rozum łatwo cichnie zagłuszony przez głos pożądania. A może staje się z nim jednią? Można dać się temu doświadczeniu porwać, można nawet zatonąć, słowem zacząć myśleć tak jak Sade. Spod zasłony utkanej z naszych ideałów wyziera okropna prawda: cielesny popęd i pasja myślenia wzajemnie się rozjątrzają, a takiego pożaru nie jest w stanie ujarzmić żadna destrukcja.
Przedsięwzięciu Sadea-myśliciela przyświeca motto: Filozofia powinna powiedzieć wszystko. O ile na miejsce opuszczone przez Boga filozofia skwapliwie wprowadzała inne wielkie Idee, to szał negacji każe Markizowi podważać i niszczyć wszystko to, co dla przeciętnej jednostki reprezentuje głębszy sens i wartość. Surowo rozprawiwszy się z brednią religii, Sade obsesyjnie szuka kolejnych czynników ograniczających ludzką suwerenność. Natrafia tak na problem Natury, która wyposażając libertyna w perwersyjne skłonności, czyni go ich zakładnikiem. Libertyn tłumi więc swoje pożądanie, nie rezygnuje jednak z transgresji i zbrodni. Dokonuje ich już jednak w strasznym stanie apatii, czyli czysto rozumowego, beznamiętnego zarządzania własną pasją. Nieubłagany ruch kontestacji każe mu wreszcie rzucić na szalę wartość własnego życia. Kosmicznie samotny, wyzbyty wszelkich naturalnych odruchów, libertyn dopiero wówczas osiąga synonimiczny z samozatratą stan suwerenności. Sade dowiódł, że rozum nie tylko jest kurwą (Luter), ale też że, konsekwentny w krytyce, kieruje się on przeciwko myślącemu Ja, prowadząc je poza granice człowieczeństwa, ku potworności, ku autodestrukcji.Wszystko to dzieje się w sferze filozoficznego eksperymentu. Ale jest też Sade-pisarz, Sade, który igra z francuską frazą, błyska konceptem, śmieje się i puszcza do czytelnika oko. Jest Sade, który niestrudzenie wymyśla kolejne seksualne perwersje i aranżacje, osiągając nieraz kapitalny efekt humorystyczny. Jest Sade, który lawiruje między grandilokwencją a rubasznością w próżnym wysiłku zmistyfikowania frajdy, jaką czerpie z pisania. Literatura, jak mawiał Derrida, daje możliwość powiedzenia wszystkiego w dowolny sposób. Bez otwarcia kultury na ewentualność największego możliwego skandalu i niestosowności nie może być mowy o demokracji. A to ona właśnie umożliwia nam czytanie rozkosznych przygód Nowej Justyny...
Żeby zniszczyć moralność, trzeba ją zrozumieć – w tym samym czasie, w którym Kant publikuje Uzasadnienie metafizyki moralności ukazuje się, jakby przewrotnym zbiegiem okoliczności, Julietta, poszukująca wytrwale anty-imperatywu, absolutnej anomalii, kategorycznego odstępstwa od prawa. Dla Kanta wolność była warunkiem możliwości moralności, dla Sade’a horyzontem, nieosiągalnym celem. Transgresję konstytuuje zakaz, prawo jest warunkiem możliwości zła, jego punktem odniesienia. Istnienie Boga pozostało postulatem praktycznego rozumu dla Kanta – dla markiza były nim praktyki bluźnierstwa i świętokradztwa. W świecie bez Boga i ograniczeń można przekroczyć już tylko granice rozumu lub własnych afektów. Zabijany nieustannie Bóg nie zmartwychwstaje, jest reanimowany dla podtrzymania zarówno prawa, jak i transgresji – oto tajemnica nieśmiertelności bogów. Justyna i Julietta to awers i rewers wolności, nie można widzieć obu jednocześnie. Obie są w sytuacji niemożliwej – Justyna chciałaby wybrać posłuszeństwo dla Prawa, ale nie ma wolnego wyboru, Julietta chce Prawo przekraczać, ale nie pozostał jej już żaden zakaz, ponieważ w pustce brakuje nawet horyzontu.
Olga Kłosiewicz
W trosce o przyszłość wielkiego dzieła literatury, odrzucając ideę Boga jako źródło ciemnoty, niesprawiedliwości i rzeczywistej przemocy oraz negując dyktowane przez tę posępną chimerę nakazy i reguły życia cnotliwego, które otamowują pasje i kreślą granice dla ludzkiej suwerenności, My – członkowie Towarzystwa imienia Markiza de Sade – równi w prawach i w powinnościach wobec wspólnego dobra, jakim jest kultura humanistyczna, wdzięczni Markizowi za niestrudzoną walkę o niepodległość ducha ludzkiego i postęp Filozofii jako umiłowania wolności zakorzenionej nie w chrześcijańskim dziedzictwie Europy i w konfesyjnych wartościach, lecz w idei bezwzględnego podważania obłędnych metafizycznych przesądów stojących na drodze do swobodnego posługiwania się Rozumem, czujemy się zobowiązani do przekazania przyszłym pokoleniom niniejszego Dzieła D. A. F. de Sade i zainicjowania wśród wybranych, wolnych duchów, lektury namiętnej, mobilizującej – pośród nadzwyczajnych uniesień – do wychodzenia w myśleniu poza przyjęte granice i skończenia wreszcie z sądem Bożym.
Towarzystwo im. Markiza de Sade w związku z polską publikacją Nowej Justyny
Dokąd zmierza wiersz? Przechodzi obok mnie, odwrócony.
Czasem całymi dniami, tygodniami, miesiącami nie mogę złapać takiego, który by mną zawładnął. Możliwe, że wiersz nosi głowę za wysoko albo ja za bardzo opuszczam swoją, kto wie…
Jednak niespodziewanie spotykamy się na wysokości oczu, a ten stan pojawia się cicho, jakby podstępnie.
Klaus Merz (fragment Wstępu)
Wiersz, jak każdy „porządny” tekst, składa się w pierwszej kolejności z języka, nie z losu. Wiersz odbywa drogę: od malarstwa do piekarstwa. Od liryki do epiki. Przekracza granice, prześlizguje się, w podwójnym sensie, i towarzyszy nam w drodze stąd tam. Nakłada farbę i równocześnie sam otrzymuje od niej misję do wypełnienia. Zaspokaja głód, a chciałby także karmić ducha i duszę – „słowem”. Bo wiersz odsyła, mimochodem jak zawsze, do czegoś poza sobą. Odsyła do tajemnicy – na ile to możliwe, bez udawanej tajemniczości, wyłącznie mocą swego alfabetu. I anagramuje, nie, wyławia z mgły istotę życia, czasem również bujając. I pozwala widzieć.
Dokąd zmierza wiersz? Zawsze i przede wszystkim do samego siebie. I w zasadzie nie lubi, żeby o nim mówić, bo przecież sam mówi za siebie: trzeba go tylko przeczytać.
Pismo
Gdyby rzeczywistość sama
tworzyła zdania, nam
nie pozostawałoby nic
do opowiedzenia. A co
byłoby do przeżycia,
byłoby już przeżyte.
Jacek Kowalski (fragment Posłowia)
Klaus Merz (ur. 1945)
Od dłuższego czasu czołowa postać współczesnej literatury szwajcarskiej. Poeta i prozaik, w Polsce znany dotąd z powieści Jakub śpi, tomu krótszej i dłuższej prozy W stroju Adama oraz przekładów wierszy w antologii współczesnej poezji szwajcarskiej Poszerzenie źrenic i czasopismach, m.in. na łamach „Tygla Kultury”, „Afrontu”, „Wizji”. Krytyka literacka w jego rodzinnym kraju częstokroć operuje w stosunku do jego poezji określeniem „mistrz lakoniczności”. Ale powiedzieć o jego wierszach, że są lakoniczne, to nic nie powiedzieć. Merz jest niezwykle uważnym obserwatorem życia, niekiedy sarkastycznym, niekiedy pełnym humoru, niekiedy brutalnym w swoich wnioskach i spostrzeżeniach. Jego liryka zdaje się istnieć na jednym tonie, bez aktów strzelistych czy upadków. Jak porcelanowe figurki uderzające o siebie bez widocznego powodu w środku nocy, wiersze te wydają długi, wibrujący dźwięk, który wrażliwy czytelnik będzie odtąd nosić w sobie bez końca. Są one również głęboko kontemplacyjne, wręcz medytacyjne. Piękno tworzy się samo, trzeba je tylko umieć dostrzegać w najdrobniejszych szczegółach, tych smutnych i tych radosnych. Wiersze Klausa Merza nieustannie skłaniają nas do zadawania sobie pytania: „kim jestem?” Wtedy nagle pojawia się spokój. To warunek niezbędny widzenia, widzenia siebie i wszystkich zjawisk ze wszystkich możliwych stron jednocześnie. A zarazem i przywilej wzruszenia tym, co się nam przydarza w związku z ludźmi, których spotykamy na swej drodze. Widzenie nie wymaga wielu słów. Ich nadmiar jest w istocie dewastacją zjawisk, a pogardzane tautologie wydają się jedynym wyjściem i ratunkiem. Oko, którym widzę, jest tym samym okiem, które mnie ogląda. Ta maksyma zen oddaje istotę tej liryki. Jest ona jak hamulec bezpieczeństwa w naszych dystopijnych czasach.
Jacek Kowalski
Ta książka jest niewątpliwie jednym z arcydzieł dwudziestowiecznej prozy. Ma styl tak intensywny i czarodziejski, że obserwacja ptaków staje się uświeconym rytuałem. [] Kiedy ją przeczytasz, już nigdy nie wypuści cię ze swego uścisku.Robert Macfarlane Przesycona namiętną gwałtownością, a przy tym cudownie czuła.Andrew Motion Przepiękne kompendium lirycznego pisarstwa przyrodniczego w najlepszym wydaniu.Guardian Inspiracja dla przyszłych pisarzy i dar dla miłośników natury.Times Literary Supplement Arcydzieło literackie!Independent Rzadka, nadzwyczajna książka jego frazy mają intensywność rozbłysku magnezji.Observer Jedna z najlepszych książek przyrodniczych, jakie kiedykolwiek powstały.BBC Wildlife Sokół jest niemal transsubstancjacją, w religijnym znaczeniu, gdzie obserwator niemalże staje się obserwowanym obiektem: sokołem. Ta książka jest na liście lektur obowiązkowych w mojej szkole filmowej.Werner Herzog John Alec Baker urodził się w 1926 roku i spędził życie w Chelmsford w hrabstwie Essex. Jego książki zrodziły się z obserwacji ptaków zamieszkujących wiejskie tereny Essex, zwłaszcza okolice Chelmsfordu i wybrzeża. Najsłynniejszą z nich, pozycją, która odmieniła sposób pisania i myslenia o ptakach i przyrodzie jest Sokół. Baker zmarł w 1986 roku.
Przeciętny polski gangster, który poza codziennymi obowiązkami członka gangu marzy o stworzeniu nieprzeciętnego kina. Nikt nie znał kryminalnego
półświatka lepiej niż bohater, Gnatowski. Wychował się
w nim, wyrastał i ten półświatek był jedynym miejscem, w którym był sobą. Cytując klasykę kina, mógłby powiedzieć za jednym z gangsterów-bohaterów, Noodlesem, że „smrodek ulicy jest jedynym miejscem,
w którym przynajmniej czuje, że żyje”. Jednak jego ambicje sięgają dalej: gangster pragnie pewnego dnia nakręcić film na podstawie napisanego przez siebie scenariusza. Czy jednak chłopak z polskiego podwórka
może wyjść poza ramy swojego osiedlowego przeznaczenia?
Powieść zarysowuje walkę jednostki z wszechogarniającym bezsensem, a jej bohaterowie albo biorą sprawy w swoje ręce i starają się być kowalami własnego losu, albo przegrywają tę walkę z kretesem.
W świecie Sztafety odrażająca przemoc, zbrodnie, narkotyki czy korupcja to chleb powszedni, zaś moralność, miłość, sprawiedliwość to czyste frazesy i bajeczki dla dzieci. Jednak dla tych, którzy odważą się
marzyć, wyobraźnia staje się przerażającą bronią. To właśnie odróżnia Gnatowskiego od jego tak wrogów, jak i przyjaciół. W pozbawionym wyobraźni półświatku, osobista mitologia mężczyzny, zainspirowana
takimi klasykami kina jak Zagubiona autostrada Davida Lyncha, Ojciec chrzestny Coppoli czy Mechaniczna pomarańcza Kubricka, owocuje niespotykanym, iście „filmowym” modus operandi, które pomaga gangsterowi przeistoczyć zemstę czy przemoc w sztukę. Ta sublimacyjna przemiana to prawdziwie metafizyczny moment tej, zanurzonej w polskich realiach, opowieści.
Łukasz Ignaczak nie bawi się w Sztafecie w upiększanie czytelnikowi brutalnej rzeczywistości kryminalnego półświatka, który sięga dalej niż wielu chciałoby przyznać. Jego głównym celem jest jedynie dotarcie do prawdy, nawet jeśli ta prawda jest trudna do zaakceptowania i przeraża. Pod tym względem Sztafeta to świeży powiew rozbrajającej szczerości. To powieść, która w trakcie lektury gwarantuje zaskoczenie, a niekiedy śmiech z płytkości życia, działań i myśli bohaterów.To zatrważający portret zagubionych, poszukujących sensu osób, a może to lustro nas samych?
Książka w trzech wersjach kolorystycznych - wysyłka losowa. Wszystkie największe umysły każdego kraju ćwiczyły się, prędzej czy później, na Prouście. Irlandzki pisarz Samuel Beckett napisał zwięzłe studium o Prouście. W Niemczech pisał o nim Walter Benjamin. W Hiszpanii Jos Ortega y Gasset w swym eseju Time, Distance and Form in the Art of Proust zapewniał, że Proust wynalazł nową bliskość między nami a rzeczami, więc niemalże cała literacka twórczość przed nim przyjmowała dla literatury perspektywę z lotu ptaka, niedojrzale panoramiczną w porównaniu z tym rozkosznie krótkowzrocznym geniuszem. We Włoszech pisał o Prouście Pietro Citati. We Francji właściwie każdy, od Grarda Genettea do Michela Leirisa, od Julii Kristevej do Rolanda Barthesa. W krótkim eseju, który został opublikowany w specjalnym wydaniu Magazine Littraire, poświęconym Proustowi, Barthes pisze o tym, że Proust przeszedł od bycia niekompetentnym pisarzem fragmentów do bycia wielkim powieściopisarzem w 1909 roku, kiedy to dokonał czterech ważnych odkryć: szczególnego sposobu opowiadania w pierwszej osobie tak, aby Ja przemieszczało się spójnie od autora do narratora i do bohatera; poetyckiego wyboru sugestywnych nazwisk dla swych postaci po latach pełnych wahań; decyzji o tym, by myśleć wieloformatowo, i by nadać swej książce dużo większą skalę; i w końcu powieściopisarskiego poczucia wzrastania i powtarzania, opartego na tym, co Proust określał jako zachwycając wynalazek Balzaka, zachowującego jedne i te same postacie we wszystkich swych powieściach.
Sadea nie czyta się po to, by się z nim (nie)zgadzać. Nie czyta się go także chyba że w ramach przywileju dorastania dla zwykłej podniety. Jego barokowy w przepychu teatr perwersji jest zbyt nadmiarowy i abstrakcyjny, by chodziło w nim o zwykłe pobudzenie zmysłów. Sadea czyta się po to, by wejrzeć w myśl, która nie boi się dążyć do ostatecznych konsekwencji, nawet jeśli te mają się nam wydać nieludzkie. Tylko w obliczu takiego kresu sensowne stają się pytania o wartości, o sens życia, ale także o to, jak silnie warunkuje nas nasza kultura i nasza natura. Poszukiwania Sadea nie są przy tym jedynie filozoficzną spekulacją, ale noszą piętno tej wrażliwości, która dla nas wiąże się z antropologią kulturową. Czyż Rodin, bohater tego tomu, nie przypomina właśnie antropologa, gdy stwierdza zależność cnoty od szerokości geograficznej (od klimatu po panujące zwyczaje) oraz od indywidualnych preferencji, konkludując, że niepodobna, by to, co nie ma dowiedzionej użyteczności, co wciąż się zmienia, było dobrem po prostu? Warto się zastanowić a będzie to refleksja nad kulturowym statusem racjonalności co sprawia, że ulegając w wielu miejscach perswazji Rodina, w końcu nie możemy jednak przystać na jego system.Marcin Bogusławski
Wrażenia, które – one także – nie powrócą już inaczej, jak we śnie, znamionują upływające lata, i choćby były najmniej poetyckie, niosą w sobie całą poezję tamtego czasu; dlatego nic się tak nie kojarzy z wielkanocnymi dzwonami i pierwszymi fiołkami, jak ostatnie w roku przymrozki, które psują nam wakacje i każą rozpalać ogień przed obiadem. Nie ośmieliłbym się mówić o tych wrażeniach, powracających niekiedy w snach, gdyby nie pojawiły się jako niemal poetyckie, oderwane od obecnego życia, białe jak te wodne kwiaty, których korzenie nie tkwią w ziemi. La Rochefoucauld powiadał, że tylko nasze pierwsze miłości są mimowolne. Podobnie z tymi samotnymi rozkoszami, które później zakrywają już tylko brak kobiety, służą wyobrażeniu sobie, że ona jest z nami. Lecz gdy jako dwunastolatek po raz pierwszy zamknąłem się w ubikacji na szczycie domu w Combray, w której zawieszono łańcuchy nasion irysa, szukałem tam przyjemności nieznanej, pierwotnej, nie będącej substytutem żadnej innej.
***
Jeśli niektóre z tych stron zostały napisane, gdy miałem dwadzieścia trzy lata, to inne […] pisałem w wieku dwudziestu lat. Wszystkie są jedynie powstającą na próżno pianą na wzburzonym morzu życia, które obecnie się uspokoiło. Może jednak nadejść dzień wystarczająco przejrzysty, by Muzy w nim się przejrzały, a wówczas zobaczymy, jak biegnie po powierzchni refleks ich uśmiechów i tańców.
Ofiarowuję Ci tę książkę. Jesteś, niestety! jedynym z moich przyjaciół, ze strony którego nie obawiam się krytyki. Ufam, że przynajmniej Ciebie w żadnym fragmencie wolność tonu nie zszokowała. Odmalowałem oblicze niemoralności jedynie u istot o delikatnych sumieniach, które są również zbyt słabe, aby pragnąć dobra, zbyt szlachetne, aby rozkoszować się złem, znając jedynie cierpienie; mogłem mówić o nich tylko ze współczuciem nazbyt szczerym, takim, które by oczyściło te skromne próby pisania.
Marcel Proust, z dedykacji dla Williego Heathe’a
Od nowego roku szkolnego, w październiku 1887, Daniel Halvy przechodzi do trzeciej klasy, i zarazem na dziedziniec dla starszych liceum Condorceta. Prawdopodobnie to wtedy poznaje dwóch starszych kolegów, Marcela Prousta, który idzie do klasy z retoryką, i Roberta Dreyfusa, który rozpoczyna klasę drugą. Jacques Bizet pośredniczy bez wątpienia w zawarciu tych znajomości. To kuzyn Daniela Halvyego, który również rozpoczyna trzecią klasę i który widywał Prousta w dzieciństwie, podczas gdy Dreyfus bawił się z Proustem w alejach Champs-lyses.Więź łącząca Prousta z Halvym w roku szkolnym 1887-1888 jest najsilniejsza i pozostawi po sobie niezapomniane chwile. Przede wszystkim razem współpracują przy pierwszym czasopiśmie, Le Lundi. Halvy redaguje zapowiedź pierwszego i pożegnanie ostatniego numeru. Cztery teksty są podpisane przez Prousta. Nie wydaje się, aby Dreyfus lub Bizet cokolwiek napisali. Możliwe, że literacki spór między Proustem a Halvym wpłynął na zamknięcie Le Lundi.Wiosną Proust, który afiszował swoje uczucia dla Bizeta, wysyła do Halvyego swoje wiersze i listy. Mimo uznania dla jakości stylu Prousta Halvy obraża się i nie rozmawia z nim przez miesiąc. Godzi się z nim, rozumiejąc, że Proust ma w sobie geniusz i że ten geniusz istnieje w powiązaniu z jego złymi stronami.Latem Halvy przystępuje do ruchu dekadenckiego. Jest to powód, na początku roku szkolnego w 1888 roku, do nowej polemiki z Proustem. Wysyłają do siebie wiersze. Halvy krytykuje treść wiersza Prousta, Proust ostro krytykuje formę Halvyego. Dwa nowe projekty czasopism, La Revue Verte i La Revue Lilas upadają.W latach 1888-1889 Proust odkrywa życie towarzyskie i półświatek, oddalając się coraz bardziej od swoich towarzyszy. W czerwcu odbiera swoją maturę i opuszcza liceum Condorceta, w którym Halvy pozostaje do czerwca 1891.
Na rok przed Historią oka napisałem książkę zatytułowaną W.-C.: drobna książeczka, całkiem szalona literatura. W.-C. była żałobna, tak jak Historia oka jest młodzieńcza. Rękopis W.-C. spłonął, żadna to strata przy mojej obecnej rozpaczy: był to krzyk przerażenia [...] Jeden z rysunków w W.-C. przedstawiał oko: oko szafotu. Samotne, solarne, nabite rzęsami, otwierało się ono w lunecie gilotyny. Rysunek był podpisany „wieczny powrót”, a ta przerażająca maszyna była bramą wiodącą ku niemu. Biegnąc znad horyzontu, ścieżka wieczności prowadziła przez ów szafot. Pewien wers-parodia zasłyszany w skeczu w Concert Mayol podsunął mi pomysł na komentarz: – Boże, jak smutna jest krew ciała na dnie wiórów.
***
Oto dwa najpowszechniejsze obrazy: krzyż i kutas.
Krzyż jako zbiorczy znak chrześcijańskiej onomastyki po¬zostaje nieusuwalnym pomnikiem przeszłości i tak pożą¬danej transcendencji. Z kolei kutas jest symbolem nihili¬stycznego popędu, erotycznej mistyki i immanencji. Oba te symbole są stałymi elementami ekstatyczno-nihilistycz-nego uniwersum Bataille’a.
Czytając Bataille’a wędrujemy po pustyni. W pełni słońca. Zamiast oazy możemy tu zna-leźć złamane czasem reszt¬ki kościołów i wytarte piachem głowy posągów, w których twarzach nie sposób już rozpoznać rysów antycznych bo¬gów. Nie wiadomo, czy leżące w nie dających cienia jaski¬niach kości to resztki anachoretów czy szakali. Szalejemy. Na horyzoncie majaczy niewyraź-ny kształt. A może to tyl¬ko fatamorgana.
Ze wstępu tłumacza
Krążąc wokół Sainte-Beuve’a chciałbym wykorzystać jego osobę – jak on sam często czynił z innymi – jako pretekst do mówienia o pewnych formach życia… Zdradziłbym przy tym, jakie mam zdanie na temat niektórych współczesnych mu autorów. W końcu, poddawszy ich krytyce, zaś Sainte-Beuve’a zostawiając już w spokoju, spróbowałbym powiedzieć, czym byłaby dla mnie sztuka… Być może główną cechą Prousta była wrażliwość – cielesna, będąca jego słabością i duchowa, stanowiąca jego siłę. Czy będzie umiał wykorzystać tę siłę, czy ulegnie słabości? Przeciwko Sainte-Beuve’owi może dostarczyć pewnego szczególnego, dla niektórych pokrzepiającego wzruszenia, które płynie ze spotkania – nie z „wielkim pisarzem”, lecz z nieznajomym, który niby ma talent, który się, owszem, zapowiada, lecz co z niego będzie – kto wie? *** „Wrażenia, które – one także – nie powrócą już inaczej, jak we śnie, znamionują upływające lata, i choćby były najmniej poetyckie, niosą w sobie całą poezję tamtego czasu; dlatego nic się tak nie kojarzy z wielkanocnymi dzwonami i pierwszymi fiołkami, jak ostatnie w roku przymrozki, które psują nam wakacje i każą rozpalać ogień przed obiadem. Nie ośmieliłbym się mówić o tych wrażeniach, powracających niekiedy w snach, gdyby nie pojawiły się jako niemal poetyckie, oderwane od obecnego życia, białe jak te wodne kwiaty, których korzenie nie tkwią w ziemi. La Rochefoucauld powiadał, że tylko nasze pierwsze miłości są mimowolne. Podobnie z tymi samotnymi rozkoszami, które później zakrywają już tylko brak kobiety, służą wyobrażeniu sobie, że ona jest z nami. Lecz gdy jako dwunastolatek po raz pierwszy zamknąłem się w ubikacji na szczycie domu w Combray, w której zawieszono łańcuchy nasion irysa, szukałem tam przyjemności nieznanej, pierwotnej, nie będącej substytutem żadnej innej”. *** „Wynosimy dziś Balzaka ponad Tołstoja. Istne szaleństwo. Książki Balzaka są antypatyczne, wykrzywione, pełne śmieszności. U Tołstoja ludzkość osądza niewzruszony bóg, u Balzaka – literat marzący o wielkim dziele. Balzakowi udaje się sprawiać wrażenie wielkości, u Tołstoja wszystko jest w naturalny sposób większe, jak łajno słonia przy kozim bobku. Wspaniałe sceny żniw z Anny Kareniny, polowania, jazdy na łyżwach itp., są jak ogromne, puste przestrzenie rozdzielające resztę, dają poczucie rozległości. Zdaje się, że jest cała zielona łąka do skoszenia, całe lato między dwiema rozmowami Wrońskiego. Podobają nam się na przemian różne rzeczy w tym wszechświecie, sceny bardzo szczególne, emocje oficera gotującego się do wyścigu („ho, najmilsza, ho”) , wychylonego za okno wielbiciela zakładów , radość pól, życie skromnego ziemianina-myśliwego, stary książę Szczerbacki w niemieckiej willi rozprawiający o dobrym, wielkopańskim życiu w Rosji (wstaje się późno, rozdział o wodach itd.), szlachcic-utracjusz (brat Nataszy) w Wojnie i pokoju, stary książę Bołkoński itd. Powieści te nie są dziełem obserwacji, są intelektualną konstrukcją. Każdy rys, pozornie wzięty z obserwacji, jest obudową, dowodem, przykładem odkrytego przez pisarza prawa, prawa racjonalnego lub nieracjonalnego. Poczucie mocy i życia nie bierze się z tego, co zaobserwowane, każdy gest, każde słowo, każde działanie ujawnia działanie jakiegoś prawidła, czujemy, że poruszamy się w gęstwinie praw. Tyle, że prawdę tych praw poznał Tołstoj poprzez ich wewnętrzne oddziaływanie na jego myśl, dla nas pozostają więc niewyjaśnione”.
Amatorzy mocnych wrażeń znajdą tu dla siebie obfitość łakomych kąsków. Ale zasadniczo nie jest to książka ku lubieżnej uciesze czy satysfakcji pornografów. Chodzi o coś poważniejszego, jeśli uznać za to odwieczną, i wciąż eksploatowaną jako topos, walkę dobra ze złem. Oryginalność Sade'a polega na tym, że wybitnie miesza szyki. Z reguły w enuncjacjach, odpowiednio w kulturze znobilitowanych, staje się po stronie dobra. Sade również tak czyni, oddając głos cnotliwej Justynie. Ale wprowadza też na scenę tabuny negatywnych protagonistów, seksualnych aberrantów i persekutorów cnoty, których prezentuje afirmatywnie, otoczonych nie tylko nimbem powodzenia, ale wraz prestiżu i świetności. Ich wigor entuzjazmuje, a argumentacja zakłóca psychiczną homeostazę opartą na aprobacie konwenansów, gdyż nie zawsze wydaje się tylko rezonerstwem nie do przyjęcia. Do rąk polskiego czytelnika trafia wreszcie arcydzieło światowej literatury (La Nouvelle Justine z 1797 roku, spuszczona ze smyczy wszelkiej oględności trzecia wersja przygód emblematycznej bohaterki Sade'a), niegdyś inkryminowane i funkcjonujące tylko w podziemnym obiegu, w 1956 roku zwolnione we Francji z cenzury, a pod koniec XX wieku oficjalnie uświęcone edycją w renomowanej kolekcji "Pliade" u Gallimarda. Rzecz do czytania z użyciem jednej ręki i rewelacyjna powieść gotycka, nie tylko kunsztownie mnożąca, ale i efektownie eskalująca przekroczenia. Niewykluczone, że Sade jest moralistą, patrzącym na ludzkie sprawy bardziej globalnie niż zalecają to rozmaite, zredukowane do partykularnych interesów i ciasne światopoglądowo ideologie. Ale warto też u tego zamkniętego w stereotypie autora dostrzec niepodejrzewane zrazu walory, jakimi operuje po mistrzowsku - humor i liryzm. Ambiwalencję i blask tego dzieła ujawnia może oksymoron, którym określić by się dało jego gatunkową specyfikę - dolorystyczna komedia. A uwzględniając znak firmowy Sade'a - wyobraźnię - adekwatna wydaje się jeszcze i taka kwalifikacja: roller coaster ekscesu i transgresji.
Książka Imoli Julianny Szabó wciąga nas w bohaterskie światy. W czas legend. Polskie baśnie, zamierzchłe wierzenia, klątwy i ozdrowienia. Gdy święte i syreny, diabły i straszydła, królewny i wilkołaki chodziły po ziemi. Przy czym każde robi to raz za razem pięknymi słowami. Przemierzamy z nimi krakowskie mosty pokryte kocimi łbami, warszawskie katakumby, wnętrza Wzgórza Wawelskiego. A z naszych ust gwiżdże wiatr. A niechby ojciec stał się psem, nie żałowałbym. Ale on jest kielichem. Leje się czerwone wino. Spomiędzy magicznych zdań wygląda dziedzictwo i trucizna. Krzyż błotnistych dusz, który następnego dnia po prostu się ulatnia. Musi. Autorka nakreślonymi na nowo bajkami rzuca światło na bohaterów, na krajobrazy serca. Szatańskie tempo. Delikatne drżenia. Zgarbione ptaki, nocne spiski, otchłanie ognia. Tajemnice i pokłady blasku. Uczy żyć w wierzeniach i poza nimi. Kornlia Deres *** Gdy dawniej wyobrażałam sobie rodzime baśnie, widziałam odważną Wandę, zawadiakę Mistrza Twardowskiego umykającego na kogucie, smoka wawelskiego chłepczącego wodę z Wisły aż pęknie... Te historie żyją w każdej osobie, która miała styczność z polskimi bajaniami, są częścią naszej kultury. Co się jednak stanie, gdy zbliżymy się do ich bohaterów na wyciągnięcie ręki? Lub wejdziemy w ich skórę? Imola Julianna Szabó dokonuje rzeczy niezwykłej wprowadza nas w baśniowe mikrokosmosy od strony nieoczywistej dla polskiego czytelnika. Zamraża wartką opowieść w jednym punkcie i sprawdza. Co czuje postać? Co my czujemy? Opowieści snute w Złocie zmałych, srebrze księżyców zdecydowanie przekraczają granicę między dzieciństwem a dorosłością, między współczuciem a współodczuwaniem. Oszałamiają aktualnością. Dogłębnie oczarowują, lecz przynoszą też ból i łzy. Jak życie. Monika Jurczak
Ten produkt jest zapowiedzią. Realizacja Twojego zamówienia ulegnie przez to wydłużeniu do czasu premiery tej pozycji. Czy chcesz dodać ten produkt do koszyka?