Niniejszy tom zbiera niemalże całość tekstów Gilles’a Deleuze’a opublikowanych we Francji i za granicą między 1953 i 1974 rokiem – to znaczy od momentu, w którym ukazała się jego pierwsza książka Empiryzm i subiektywność, aż po debaty toczone wokół wydania, wraz z Félixem Guattarim, Anty-Edypa. Zbiór ten składa się zasadniczo z artykułów, zapisów konferencji, przedmów, wywiadów i wykładów, które zostały już opublikowane, ale nie znalazły się dotąd w żadnej z książek Deleuze’a. Jedyne warunki postawione przez Deleuze’a były następujące: żadnych tekstów sprzed 1953 roku i żadnych publikacji pośmiertnych czy wziętych z niezredagowanych rękopisów. Znajdziemy tu wprawdzie kilka tekstów uprzednio niewydanych, ale wszystkie one figurują w bibliografii z roku 1989. Zbiór ten chce więc udostępnić czytelnikom teksty trudno dostępne, rozproszone w czasopismach, dziennikach, publikacjach zbiorowych, itp.Chodzi tu raczej o odnalezienie mitologicznego życia bezludnej wyspy. Robinson, mimo swej porażki, udziela nam wskazówki: potrzebny był mu najpierw pewien kapitał. Jeśli idzie o Zuzannę, punktem wyjścia jest sytuacja oddzielenia. Żadne z tych dwojga nie nadawałoby się do życia w parze. Należy jednak odzyskać mitologiczną czystość tych trzech podpowiedzi i powrócić do ruchu wyobraźni, który uczynił z bezludnej wyspy model, prototyp duszy zbiorowej. Prawdą jest, że to, co ma miejsce na bezludnej wyspie nie jest stwarzaniem, ale odtwarzaniem i nie początkiem, ale zaczynaniem od nowa. Wyspa jest źródłem, ale źródłem wtórnym – tu wszystko zaczyna się ponownie. Wyspa jest niezbędnym minimum tego ponownego zaczynania, materiałem ocalałym z początku pierwszego, jądrem lub promieniującym jajem, które musi wystarczyć, by odtworzyć wszystko. Zakłada się tu oczywiście, że powstanie świata przebiega w dwóch etapach lub dwustopniowo, jako narodziny i odrodzenie, gdzie to drugie jest równie konieczne i istotne co pierwsze, a to pierwsze – z konieczności ułomne, domagające się podjęcia na nowo i od razu zanegowane przez katastrofę. Konieczność drugich narodzin nie wynika z katastrofy, ale na odwrót: katastrofa następuje na początku, bo początek od początku wymaga drugich narodzin.
*
Jako miejsce drugiego początku, wyspa powierzona jest człowiekowi, nie bogom. Jest odseparowana, oddzielona wodną masą powodzi. Ocean i woda okazują się ucieleśniać taką zasadę segregacji, wedle której na świętych wyspach zawiązywać się mogą wyłącznie żeńskie wspólnoty, jak w przypadku Kirke lub Kalipso. Początek to w końcu sprawa Boga i pary, ale nie nowy początek, który zaczyna się od jaja – dlatego mitologiczne macierzyństwo jest często partenogenezą. Idea drugiego początku nadaje bezludnej wyspie jej całe znaczenie: to święta wyspa, która ostaje się w świecie nieśpiesznym by ponownie się zacząć. W ideale rozpoczynania od nowa jest coś, co poprzedza sam początek, co go pogłębia i zanurza z powrotem w upływającym czasie. Bezludna wyspa to materia tego czegoś niepamiętnego lub najgłębszego.
Prawdą jest, że to, co ma miejsce na bezludnej wyspie nie jest stwarzaniem, ale odtwarzaniem i nie początkiem, ale zaczynaniem od nowa. Wyspa jest źródłem, ale źródłem wtórnym – tu wszystko zaczyna się ponownie. Wyspa jest niezbędnym minimum tego ponownego zaczynania, materiałem ocalałym z początku pierwszego, jądrem lub promieniującym jajem, które musi wystarczyć, by odtworzyć wszystko. Zakłada się tu oczywiście, że powstanie świata przebiega w dwóch etapach lub dwustopniowo, jako narodziny i odrodzenie, gdzie to drugie jest równie konieczne i istotne co pierwsze, a to pierwsze – z konieczności ułomne, domagające się podjęcia na nowo i od razu zanegowane przez katastrofę. Konieczność drugich narodzin nie wynika z katastrofy, ale na odwrót: katastrofa następuje na początku, bo początek od początku wymaga drugich narodzin.
(fragment książki)
Wierszoterapie to wielowarstwowa opowieść o odnajdywaniu sensu w codzienności naznaczonej trudnościami. Pisanie jest ważnym narzędziem terapeutycznym, ale też kluczowym elementem rozwoju. Bohaterka, próbując poradzić sobie z kryzysem wewnętrznym, który potęguje choroba przewlekła oraz macierzyństwo dziecka neuroatypowego, walczy o najwyższą stawkę: o swoje życie i siebie samą, ludzką godność, twórczość, zdrowie psychiczne. Pisanie okazuje się nie tylko ważnym remedium, umożliwiając akceptację własnej wrażliwości i emocjonalności, ale wręcz ratunkiem – z jednej strony to sposób na odzyskanie
równowagi wewnętrznej, z drugiej osobisty poligon walki o własną wolność. Bohaterka wybiera trudny język poezji, w którym stara się wyrazić to, co jest zazwyczaj pomijane, wstydliwe, nazbyt codzienne, oczywiste albo po prostu niewyrażalne. Obszarem dodatkowych zmagań staje się więc własny język, w którym należy dobrać właściwe słowa, stworzyć nowe kody, które otworzą „drogę do wyjścia” i pozwolą, dosłownie i w przenośni, „wziąć oddech”.
Wierszoterapie nie zamykają odbiorcy w jednej przestrzeni, lecz odsłaniają szerszą perspektywę, nawołując do zwrócenia uwagi na drugiego człowieka i jego położenie w różnych sytuacjach. Książka skłania do refleksji nad kondycją człowieka współczesnego, zaprasza do wyjścia, śladem bohaterki, poza własną strefę komfortu, zachęca do walki o siebie. Jest to również opowieść o tym, jak pisanie może stać się źródłem wewnętrznej siły, by odnaleźć sens i piękno pomimo życiowych trudności.
*
Patrycja Purgał (ur. 1981 w Legnicy) – poetka, ekonomistka. Absolwentka Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu oraz studiów podyplomowych „Teksty współczesnej kultury” w Instytucie Literatury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Dla literatury porzuciła pracę naukową w dziedzinie ekonomii. Zawodowo zajmuje się analizami rynku, doraźnie redakcją tekstów poetyckich i użytkowych. Związana z trzema miastami: Legnicą, Poznaniem oraz Warszawą. W wolnych chwilach tańczy tango argentyńskie. Wierszoterapie to jej debiut książkowy.
Po Prouście francuska literatura celebruje szaloną miłość razem z Bretonem i Aragonem, przemienia się w filozofię wraz z Sartrem, staje się polityką z Malraux, moralnością wraz z Camusem czy też spojrzeniem flaubertowskim wraz z minimalizmem Blanchota i Nouveau Roman, i w końcu, wraz z Clinem, rywalizuje z proustowskim poszukiwaniem emocji, choć sprawia wrażenie, jak gdyby odrzucała jego francusko-jidyszowy styl i seksualność. Spośród nielicznych autorów zwracających uwagę na Prousta to Blanchot i jego orfizm uprzywilejowuje implozję pustki, która powiększa sferę Czasu odnalezionego. Niemniej jednak owa przenikliwość pozostaje zależna od milczenia w kwestii brutalności zła, które u Prousta jest samotnym rewersem niestałości Bytu. Upierać się przy amoralizmie proustowskiego dzieła będzie dwóch podziwiających go pisarzy: katolicki moralista interesujący się rozkoszami piekielnymi, który go opłakuje czyli Mauriac oraz badacz doświadczenia mistycznego, który go wychwala którym jest Bataille. Natomiast poważny Walter Benjamin będzie się zastanawiał nad tym eleackim szczęściem tych odmiennych materii. Pełnia proustowskiego doświadczenia zmysłowa, sztuczna, bluźniercza ciągle nam się wymyka.
Gilles Deleuze komentuje tę proustowską koncepcję homoseksualizmu z rzeczowością filozofa, który zrozumiał odkrycie Freuda: odróżnia homoseksualizm ogólny i ścisły od homoseksualizmu lokalnego i nieścisłego. Ten ostatni opiera się na współistnieniu fragmentów dwóch płci, cząstkowych przedmiotów, które nie mogą się ze sobą porozumieć, oraz na oddzieleniu od siebie płci-narządów. Całość zmierza tutaj w kierunku transseksualizmu jako ostatecznego poziomu Proustowskiej teorii.
Homoseksualista jest produktem społecznego odrzucenia, a jego poczucie winy nie istniałoby bez owego wykluczenia, bez owego ostracyzmu, na jaki skazuje go kontrakt społeczny. Proust podkreślał, jak bardzo homoseksualizm jest społecznym artefaktem, i połączył homoseksualistę z Żydem, jako że oboje są ofiarami normatywnej nietolerancji. Do tego protestu narrator dodaje również szczegółowy opis psychotycznej mocy uniwersalnego transseksualizmu. Wszyscy jesteśmy hermafrodytyczymi roślinami i bąkami, lecz niektórzy są nimi bardziej niż inni, aż do szaleństwa, tak jak Palamed z Guermantesów, baron Charlus, książę Brabancki, książę de Carency, książę des Dunes, dziedzic de Montargis, książę dAgrigente, etc. Pani de Guermantes nie waha się mówić, w jego kontekście, o szaleństwie. Szaleństwie, które narrator wydaje się sam znać na tyle, że o nim śni: Otóż śniło mi się, że pan de Charlus ma sto dziesięć lat i że wyciął właśnie kilka policzków własnej matce; że pani Verdurin kupiła za pięć miliardów bukiecik fiołków. Nikt nie potrafiłby być bardziej szalony. Jeśli wierzyć Freudowi, w postaci ze snu zawsze jest coś ze śniącego. Zatem Charlus policzkujący swoją matkę Verdurin Cierpienie i śmiech narratora.
Bezsprzecznie, baron wykazuje osobliwe symptomy. Najpierw jego oczy, rozszerzone uwagą, nadzwyczaj żywe, rzucają żarliwe spojrzenie, śmiałe, ostrożne, szybkie i głębokie zarazem, raz po raz roztargnione z natrętną przesadą. Oczy niby szczelina, niby strzelnica, której nie mógł zatkać, spuszczone jezuicko, zdradzają cechy uwięzionej i rozregulowanej energii bąka albo, jeszcze brutalniej, maszyny palnej, niezbyt bezpiecznej nawet dla tego, kto, nie będąc całkowicie jej panem, nosił ją w sobie, w stanie chwiejnej równowagi i zawsze gotową wybuchnąć. Na szczęście najczęściej owemu materiałowi wybuchowemu udaje się znaleźć odpowiednie zastosowanie, np. w racach jego wymowy. Lecz niekiedy pewien rodzaj obraźliwej i raniącej werbalnej niewstrzemięźliwości odkrywa nagle maszynę rozregulowaną.
Zgodnie ze światopoglądem libertyńskim między upadkiem kamienia na bruk Bastylii a upadkiem głowy ściętej ostrzem gilotyny nie ma żadnej istotnej różnicy, gdyż natura jest moralnie neutralna – ani dobra, ani zła. Najważniejszą cechą ludzi jest siła, będąca także zasadą wszystkich łączących ich relacji. Celem działania każdej jednostki, będącego realizacją jej siły, jest osiągnięcie rozkoszy. W naturze panuje biologiczne, fizyczne i psychiczne zróżnicowanie potencjałów siły – stąd rozmaitość relacji społecznych. Ważną rolę odgrywa także przypadek, decydujący o tym, czy ktoś ma pecha i spotka silniejszego, czy też ma fart i spotka słabszego. Gdzie w tej fizyce moralności sprawiedliwość? Sprawiedliwość jest złudzeniem, a raczej: wymysłem słabych mającym ich obronić przed silnymi. Moralność stawiająca sprawiedliwość ponad naturalnym prawem silniejszego do rozkoszy i do dowolnego dysponowania życiem słabszego jest fikcją wymyśloną przez słabych w celu obrony przed silnymi.
Tę rozczarowującą i smutną prawdę o człowieku i życiu społecznym Markiz de Sade wynagrodził sobie (nam?) bezprecedensową swobodą pornograficznych opisów oraz osobliwym poczuciem humoru, a jego obrazoburcze i wywrotowe dzieło to niewątpliwie jeden z dotkliwszych ciosów, jakie pod egidą literatury zadano optymistycznej wierze w harmonię porządku społecznego.
Mam tutaj na myśli prawo do dekonstrukcji jako bezwarunkowe prawo do stawiania pytań krytycznych, nie tylko o historię pojęcia człowieka, ale również o samą historię pojęcia krytyki, o formę i autorytet pytania, pytającą formę myślenia. Wynika z tego prawo, by robić to afirmatywnie i performatywnie, to znaczy wytwarzając zdarzenia, na przykład przez pisanie czy tworzenie (co, jak dotąd, nie mieściło się w obszarze kompetencji ani klasycznych, ani nowoczesnych Nauk Humanistycznych) jednostkowych dzieł. Chodziłoby więc o to, aby dzięki wydarzeniu myślenia stwarzanym przez takie dzieła czynić możliwym – unikając przy tym konieczności zdradzania tego – przeprowadzenie zmiany pojęcia prawdy i człowieczeństwa, które konstytuują zarówno akt, jak i wyznanie wiary każdego uniwersytetu.
Powiedzmy tu, że czysta immanencja jest JAKIMŚ ŻYCIEM i niczym innym. Nie jest immanentna względem życia, lecz jest immanencją, która sama w sobie nie jest z kolei niczym innym jak tylko jakimś życiem. To życie jest immanencją immanencji, immanencją absolutną: jest mocą i całkowitym błogostanem. W takiej mierze, w jakiej Fichte w swoich
ostatnich rozważaniach przekroczył aporie podmiotu i przedmiotu, przedstawił on pole transcendentalne jako jakieś życie, które nie zależy ani od Bytu, ani nie jest poddane Aktowi: jest to bezpośrednia świadomość absolutna, której aktywność nie odwołuje się już nawet do bytu, jednakże nie przestaje powstawać w życiu. Pole transcendentalne staje sięwięc prawdziwym planem immanencji, który w przestrzeń myśli filozoficznej ponownie wprowadza spinozjanizm. Czy nie przypomina to tego, co przeżywał Maine de Biran w swoich „ostatnich rozważaniach” (tych, których zmęczenie nie pozwoliło mu doprowadzić do końca), gdy pod transcendencją wysiłku odkrywał absolutne i immanentne życie? Pole transcendentalne określa się poprzez plan immanencji, a plan immanencji poprzez życie.
Etyka Julietty wyrasta z witalizmu (rozjątrzonego pragnienia i namiętności zabsolutyzowanych aż po uprawomocnioną zbrodnię), wyobraźni (nie konfundowanej zboczeniami ani okrucieństwem), światopoglądu (dynamiczna i eksterminacyjna natura ustanawia wzorzec dla ludzkich zachowań; każda predylekcja idealistyczna, a nawet ekonomiczny interes skrywają motywację libidynalną; religia żywi się ludzką ignorancją, strachem i płonnymi nadziejami; Bóg jest fantomem wysysającym ludzką energię; partykularne zawsze przeważa nad ogólnym; bliźni jest mierzwą dla libertyńskiego użycia), samowiedzy (człowiek nie jest istotą wyróżnioną w świecie, lecz należącą do żywiołu animalnego, temporalną, samotną, totalnie wolną jednostką zorientowaną na przyjemność pozyskiwaną per fas et nefas), determinacji (nie ma barier dla samorealizacyjnych poczynań stymulowanych przez popędowy impet, który jest brandem człowieka; występek jest właściwą sferą spełnienia, cnota zaś powściąga źródłowe porywy, osłabia, otępia i unieszczęśliwia jednostkę, która potrzebuje podboju i wzrostu). Prężna i stanowcza, owszem również nienasycona, nigdy jednak malkontentna, unoszona własną charyzmą i afirmatywna, Julietta, personifikacja wolności określanej przez eksces, ciągle podąża naprzód, by po wyeksperymentowaniu mnogich ekstaz odejść po stoicku z tego świata, odcisnąwszy na nim ślad piękna (tożsamego ze splendorem intensywności). Co oferuje nam Sade relacjonujący dzieje Julietty? Prosto i trafnie odpowiedziała Annie Le Brun, uznając Historię Julietty za „rewolucją mentalną bez precedensu”.
Nie sprzeczności liberalizmu stanowią o jego trwałości, lecz schematy paradoksalnie bliskie człowiekowi, zaczerpnięte ze zmysłowego doświadczenia świata przestrzennego. Można by nawet rzec, że liberalizm nie tyle jest fałszywy, ile raczej hiper-prawdziwy, nadrzeczywisty. Scholastyka miała swoje trudne pojęcia, skomplikowane terminy i niezrozumiałe sylogizmy. Nadeszła nowa epoka super-pojęć, które nie przenoszą prawdy, lecz same są prawdą, sensotwórczym epicentrym, gwarantem wartości. Liberalizm stał się nadrzeczywisty, niczym przeżycia po LSD. Ludzie uzależnieni nie uciekają od rzeczywistości, przeciwnie, dążą do ultrarzeczywistych przeżyć, które sugestywnością niewolą ich zmysły. Podobnie liberałowie, owładnięci oczywistością utopii, raz zasmakowawszy w doskonałym układzie, do końca życia będą dążyć do jego utrzymania
Często mówi się o zależności pomiędzy zwierzętami i ludźmi, zapominając o naszym związku ze światem flory. A przecież wszyscy jesteśmy drzewami, kwiatami, trawami i ziołami. Atlas wynaturzeń to literacki dziki ogród. Obok prozy poetyckiej pojawiają się tu historie ukwiecone elementami groteski, a także opowiadania z pogranicza fantastyki i dystopii. Zdarzają się i prawdziwe, tekstowe c h w a s t y l i t e r a c k i e, bo jak są ludzie-psy, ludzie-konie czy ludzie-myszy, tak są i ludzie-huby i ludzie kłącza. Czy człowiek-perz nie może być kuzynem Kafkowskiego człowieka-chrząszcza? Wszystko tu się z czymś wiąże, wszystko się z wszystkim wzajemnie przenika, wszystko niczym bluszcz próbuje wspiąć się wyżej, dalej, głębiej, by przyciągnąć do siebie kolejne zacisze łopuchów. Albowiem każdy tekst literacki jest w ostateczności blokiem, zwojem, kłębem, t e k s t u r ą, w końcu węzłem gordyjskim i kłączem…
Tytuły tych literackich miniatur bezpośrednio odnoszą się do barwnego świata roślin, ale tematem „Atlasu” nie jest flora, tylko – jakże przewrotnie – ludzie. A może raczej: stawanie-się-fauną i florą bytu. Bywa, że rozszyfrowanie zależności pomiędzy tytułem a surrealistyczną treścią opowiadania wydaje się niemożliwe. Zawsze jednak istnieje, a sam proces czytania jest jak zapuszczanie korzeni w ziemi własnej wyobraźni.
Atlas wynaturzeń nie jest więc linearny, nie trzeba czytać go od początku do końca, chociaż – jak każdy dziki ogród – również i on rządzi się swoimi prawami. Czytać „Atlas” na wyrywki albo na wspak, skakać pomiędzy opowiadaniami, zakładać tekst zakładką z chabrów albo źdźbeł traw – oto lektura!
Wśród kilkuset osób poznanych w ciągu całego mojego życia, są takie, które wymykają się opisowi. Z daleka widzę je dość wyraźnie, ale ilekroć się do nich zbliżam i próbuję wydobyć z pamięci jakieś szczegóły, są nieuchwytni jak cienie. Jedni przemknęli na podobieństwo meteorytów, innych znałem dłużej, czasem kilka ładnych lat, mimo to nie potrafię o nich napisać wiele więcej niż kronikarz pewnego wschodniego królestwa z opowiadania Jorge Luisa Borgesa: rodzili się, żyli, umierali.
fragment książki
Verba volant, scripta manent… Tą łacińską sentencją można śmiało oddać sens tego niezwykłego i wciągającego przez wagę opowieści dziennika egzystencjalnego. I choć daleko autorowi do stworzenia formy na wzór antycznych kronik, przypowieści, moralitetów czy listów moralnych, niniejsze historie mają w sobie coś z owych antycznych dzieł, gdzie mieszanina prywatnych rozmów i historii przeplata się z fikcją literacką. Fikcją, która jednak w przypadku Lekcji (nie)obecności nigdy nie pojawia się w wyniku chęci wpisania dzieła w określone z góry ramy konkretnego gatunku. Wynika raczej z mimowolnego ruchu pamięci, która w pragnieniu poszukiwania sensu egzystencji, zanurzając się w przeszłość wymyka się jasnym nakazom gramatyki, regułom gatunkowym i języka.
Owe wspomnienia o ludziach, których się spotkało, z którymi się żyło, niekiedy szło ramię w ramię w jednym szeregu, są czymś na kształt znanych nam wszystkim starożytnych żywotów świętych, żywotów sławnych ludzi czy żywotów równoległych, z tym, że autor pozbawia swe historie jakiegokolwiek patosu i wzniosłości, wchodząc w rolę opowiadacza, kronikarza a czasem apologety ludzi „niesławnych” i „nieświętych”, nigdy moralisty czy krytyka, zawsze obserwatora, który z ironią i komizmem oddaje sens tych współczesnych żywotów.
Dybuki to egzorcyzmy, polegające nie na przegnaniu duchów przeszłości, lecz na ich utuleniu. Ale co z moim własnym dybukiem? Jak mam się go pozbyć? Ciii, nie masz się go pozbywać. Musisz go uwolnić, pomóc mu znaleźć spokój. Jest kobieta, Irene, którą nawiedził dybuk, żydowski duch małej dziewczynki zamordowanej w obozie zagłady - jak się dowiadujemy siostry bohaterki opowieści, która umiera jeszcze przed narodzinami głównej bohaterki. I ten duch nieznanej siostry, Mariette wchodzi w młodszą siostrę, Irene. A że jest to historia prawdziwa, młodsza siostra, nie znając starszej, postanawia uporać się z duchem siostry i przy okazji opowiada tę historię nam, świadkom historii i żyjącym - częściowo zdając relację z własnego życia, częściowo ku przestrodze, po części ku nauce Dybuki to próba przepracowania traumy dziecka ocalałych przez stworzenie w literaturze miejsca dla siostry, która nie ocalała, stworzenie jej biografii, zarysu losu, który nie mógł się ziścić. Irene urodziła się parę lat po wojnie, parę lat po śmierci siostry, więc przerażające fakty z życia rodziny zna tylko ze strzępków opowieści i postanawia dać tej opowieści swój głos. Nie mam ani dzieci, którym mogłabym opowiedzieć tę historię, ani Boga, żeby jej wysłuchał. Postanowiłam więc napisać książkę czytamy w Preludium. Jest to głos nowoczesnej osoby, którą dziwi jej własna nostalgia, głos racjonalnej, lewicowej ironicznej feministki (wystarczy spojrzeć na galerię kobiecych postaci psychorabinkę łączącą Talmud z Freudem, przenikliwą detektywkę z pokoju z tajemniczą skrzynią, czy wreszcie Mariette ożywioną w tej powieści siostrę przyrodnią, biolożkę z Kanady). To różni tę książkę od wielu opowieści Żydów z drugiego pokolenia. Niesamowitość tej historii w niezwykły sposób poraża, a gdy się już jest w tym dziwnym stanie odrętwienia, wynikającego z wiedzy, coś nakazuje wysłuchać tej historii do samego końca. Bo historie o duchach, widmach i dybukach to zawsze ukryte historie o nas samych, o jakich nie mieliśmy nawet pojęcia Niesamowitość Dybuków polega nie tyle na kolejnej trudnej opowieści o Shoah, ale na perspektywie, z jaką do tej pory nigdy nie mieliśmy do czynienia, a która jest aktualna właśnie dziś, bo to dziś rozgrywa się ta hamletyczna, żydowska i freudowska droga ducha. A gdy czytamy słowa jak te: "Izrael jest tak naprawdę tylko jednym z dybuków, a porozumienia z Oslo to ledwie nieudane egzorcyzmy kręci się w głowie, a perspektywa zapiera dech. I tak oto, dzięki opowieściom, zmieniamy swoje życia, nadając egzystencji ciężar literatury.
Sto osiemdziesiąt dni. Sześć miesięcy. To czas, którego potrzeba na wyhodowanie świni. To czas między jej narodzinami a śmiercią w rzeźni. To też czas, którego potrzeba, aby życie głównego bohatera diametralnie się odmieniło. Kiedy Martin Enders zgadza się wyjechać na farmę przemysłową na potrzeby swojej pracy uniwersyteckiej, nie wyobraża sobie, że bieg jego życia zostanie wywrócony do góry nogami. Piętnaście tysięcy zwierząt i ich opiekunowie, piętnaście tysięcy skazanych i ich kaci. Pośród nich Camlia, pracownik, który zdradza mu tajemnice hodowli, z którym Martin nawiązuje przyjacielską więź. To także opowieść o przyjaźni dwóch mężczyzn, których wszystko wydaje się dzielić, ale także o ich relacji ze zwierzętami. To poprzez losy tej dwójki bohaterów prowadzi nas Isabelle Sorente i zmusza do dostrzeżenia tego, czego świat z zewnątrz zdaje się nie zauważać: bestialstwa społeczeństwa skazanego na zapomnienie o swoim człowieczeństwie z jednego powodu by się wyżywić. W jej opowieści, w potępieniu systemu hodowli, który odkrywa najciemniejszą, najbrutalniejszą i najbardziej haniebną stronę człowieka nie ma patosu. Autorka stawia wiele pytań na temat kondycji współczesnego człowieka i przenosi nas w mroczne rejony, gdzie podnoszą się głosy tych istot, które pozbawione są mowy. Po lekturze jej opowieści nie będziemy mogli już powiedzieć, że nie zdawaliśmy sobie z tego wszystkiego sprawy
"Kiedy się obudziłem, byłem gotów odpowiedzieć Henriemu van Blarenberghe. Ale zanim to zrobiłem, chciałem zerknąć na „Le Figaro”, aby wykonać tę odrażającą i rozkoszną czynność zwaną czytaniem gazety, dzięki której wszystkie nieszczęścia i kataklizmy wszechświata z ostatnich dwudziestu czterech godzin, bitwy, które kosztowały życie pięćdziesiąt tysięcy ludzi, zbrodnie, strajki, bankructwa, pożary, otrucia, samobójstwa, rozwody, okrucieństwo męża stanu i aktora, są oddane na nasz własny użytek, w porannej uczcie, idealnie połączone z wielką ekscytacją i kilkoma łykami kawy z mlekiem. Tylko delikatna nić „Figara”, którą zaraz zerwie leniwy gest, oddziela nas od nędzy całego świata. Od pierwszych sensacyjnych wiadomości o żalu tylu istot ludzkich, wiadomości, które z przyjemnością przekażemy tym, którzy jeszcze ich nie przeczytali, odczuwamy nagłe, żywe przywiązanie do istnienia, które w pierwszej chwili po przebudzeniu zdawało się trudne do odzyskania. A jeśli czasami coś w rodzaju łzy zwilża nasze zadowolone oczy, to tylko lektura zdań takich jak to: „Imponująca cisza ogarnęła wszystkie serca, bębny biją w polu, żołnierze prezentują broń, słychać okrzyk: «nie żyje Fallieres!»”. Oto, co doprowadza nas do płaczu, nie chcemy bowiem rozpaczać z powodu nieszczęść bliższych naszemu sercu. Jesteśmy niczym podli komedianci opłakujący tylko udrękę Hekabe lub jeszcze mniej, podróż prezydenta Republiki! Tak czy inaczej tego ranka nie cieszyła mnie lektura „Figara”. Z przyjemnością zerknąłem tylko na wzmiankę o erupcjach wulkanów, kryzysach ministerialnych i walkach Apaczy, po czym spokojnie zacząłem czytać kolumnę pod tytułem „Dramat szaleństwa”, która zdawała się być doskonała dla mojego porannego pobudzenia, kiedy nagle zobaczyłem, że ofiarą była Pani van Blarenberghe, zaś mordercą, który następnie popełnił samobójstwo, był nie kto inny a jej syn, Henri van Blarenberghe, autor leżącego tu obok mnie listu, na który nie zdążyłem mu jeszcze odpowiedzieć."
Próba o grzybiarzu Petera Handkego to nie tylko opowieść o grzybobraniu, ale przede wszystkim o głupcu, za którym autor chowa się, stosując najrozmaitsze chwyty autobiograficzne, i którego stworzył jako idealnego literackiego sparingpartnera. Z wiekiem Handke wydaje się coraz zabawniejszy, lubi sobie pożartować, na przykład gdy jego alter ego wyrzuca mu, że nigdy nie przestał czarować i szeptać lub gdy tworzy psalmodie o listku figowym. Helmut Boettiger Eseje Handkego są wyraziste, oryginalne i niebagatelne. Trzeba się poddać nurtowi pisma autora, by zaakceptować ich charakter czy odmienność od klasycznych przykładów tego gatunku. Obdarzony niezwykłą wyobraźnią pisarz prowadzi czytelnika krętymi drogami, zawsze biorąc sobie za cel odkrycie indywidualnego dla każdej sytuacji i miejsca znaczenia. Ukazuje dynamiczne interakcje człowieka ze skomplikowanym światem zewnętrznym, który zarazem odciska swój hieroglif na rozbudowanym świecie wewnętrznym bohaterów. Odkrywamy tu całą paletę motywów, zdarzeń i kontekstów, choć jeden motyw wyróżnia się spośród innych najbardziej wszechobecna samotność. Z posłowia
Aleksander Błok należał do najwybitniejszych i najpoczytniejszych poetów swojej epoki, nazywanej srebrnym wiekiem literatury rosyjskiej. Choć urodzony w Petersburgu, rodzinnie był związany z Warszawą, gdzie przed rozstaniem mieszkali jego rodzice, a ojciec dożył swoich dni i został pochowany na Powązkach. Poeta był w Warszawie tylko 18 dni, ale ten pobyt zostawił trwały ślad w jego twórczości, przede wszystkim w niedokończonym poemacie Odwet. Mimo że żył niespełna czterdzieści jeden lat, na długo przed śmiercią uznawano go za klasyka. Jego dorobek jest bardzo różnorodny. Składają się nań liczne tomy wierszy, poematy, dramaty, artykuły, szkice literackie, przekłady, dziennik oraz proza dokumentalna Ostatnie dni caratu. Największą popularność zdobył kontrowersyjny poemat Dwunastu. W Polsce jego poezję tłumaczyły m.in. takie znakomitości jak Czechowicz, Gałczyński, Jastrun, Lechoń, Tuwim. Niniejszy wybór zawiera wyłącznie wiersze liryczne. Znajdziemy tu zarówno utwory wielokrotnie wcześniej tłumaczone, jak i zupełnie nieznane polskiemu czytelnikowi. Nie mogło zabraknąć takich pereł liryki jak Nieznajoma, Ja – Hamlet czy Kroki Komandora. Książka wychodzi w szczególnym momencie historycznym, kiedy kultura rosyjska spotyka się ostracyzmem odbiorców. Skoro jednak Bacha czy Goethego nie obarczamy winą za hitleryzm, tak samo nie powinniśmy winić Błoka czy Musorgskiego za putinizm.
Kilka słów od siebie. Właściwie nie utrzymywałem z Michelem Foucaultem osobistych kontaktów. Nie spotkałem go nigdy poza jednym razem, na dziedzińcu Sorbony w trakcie wydarzeń majowych 68 roku, bodaj w czerwcu czy lipcu (choć mówią mi, że go tam nie było) – zamieniłem z nim parę słów, a on nie wiedział, z kim rozmawia (cokolwiek mówią potwarcy maja była to piękna chwila, gdy każdy mógł rozmawiać z każdym anonimowo, bezosobowo, jako jeden z wielu, bez innych uzasadnień prócz tego, że jest człowiekiem jak inni). Istotnie, podczas tych nadzwyczajnych wydarzeń mawiałem często: „Ale dlaczego nie ma tutaj Foucaulta?”, uznając tym samym jego siłę przyciągania i widząc puste miejsce, które winien był zająć. Odpowiadano mi wówczas słowami, które mnie nie zadowalały: „Trzyma się na uboczu”, bądź: „Jest za granicą”. Ale przecież przybyszy zza granicy było tam całkiem sporo, nawet z dalekiej Japonii. I tak się właśnie podówczas rozminęliśmy…
***
Eseje na temat ludzi, ich dziedzictwa i myśli, ale przede wszystkim próby wyjawienia własnej prawdy o kimś, kto był, żył, tworzył, miał oczywisty wpływ, kto stał ramię w ramię na tej samej manifestacji, albo kto stał na przeciwnej barykadzie jako wróg, ba, kto wciąż żyje i jest obecny w naszym życiu, są świadectwem zaistnienia czy doświadczenia takiej czy innej b l i s k o ś c i, stanowią żywą inskrypcję politique de l’amitié, polityki przyjaźni. Właśnie w książce Politiques de l’Amitié Jacques Derrida rozpracowuje etymologię słowa „polityka” w kontekście przyjaźni, zadając pytanie, czy polityka nie została aby w całości zawłaszczona dla „kanonicznego rozumienia” pojęć „przyjaciel/wróg”, i czy ta nowa forma polityki, jaką jest właśnie polityka przyjaźni, może stać się czymś w rodzaju „kontr-genealogii”, przeciwstawiającej się historycznemu, politycznemu i mitologicznemu doświadczeniu „braterstwa” na rzecz „siostrzeństwa” (oto nić Ariadny, nić-aporia, nić „w jedną stronę”, trzymana w dłoni kobiety, matki, córki, siostry…), oraz nowym rodzajem „filozofii, która ma dopiero nadejść”. Czy może ona w przyszłości ustanowić jakąś nową formę, odmianę, gatunek f i l o l o g i i m i ł o ś c i, czy dzięki jakimś innym formom przyjaźni, polityki, c n o t y może odnowić przyszłe formy demokracji? Derrida przywołuje na końcu swej niezwykłej książki właśnie Blanchota i jego esej Michel Foucault tak jak go widzę, wieńcząc ją słynnym mottem z Arystotelesa, powielanym – w luźnym rzecz jasna rozumieniu – najpierw przez Diogenesa Leartiosa, następnie przez Montaigne’a, potem Kanta, Nietzschego, Foucaulta, Bataille’a… Przyszłość tego słowa, „słowa, które Arystoteles znał bardzo dobrze”, wciąż nadchodzi a cała rozgrywka toczy się między polityką a praktyką przyjaźni, polega na przechodzeniu z barykad teorii na barykady doświadczenia, życiowej praxis i ulicy. Już tu jest, choć wciąż jej nie ma, trzymana jakby w rezerwie, w jednej ze swych f a ł d, obietnica demokracji wciąż jeszcze nie domyślana do końca, nadal niemożliwa, obecna wciąż tylko jako o b i e t n i c a.
Z posłowia Kajetana Marii Jaksendera
Z pozoru chodzi o przeskoczenie Kartezjusza. O uprawomocnienie ludzkiej egzystencji poprzez zastąpienie cogito… bezkompromisowym i empirycznie dobrze zakotwiczonym mam orgazm, więc jestem. Po drodze następuje rozprawa z religią, cywilizacją, nauką. Atrapami kulturowymi, które odgrywają role zasłon epistemologicznych.
Mamy dotrzeć do istoty, absolutu, którym nie może być przecież ataraksja. Jej miejsce należy się pasji, nieokiełznaniu, zgorszeniu, przestępstwu. To coś więcej niż pornoteologia. Każda teologia jest już passée. Co nie znaczy, że brak żarliwych wyznawców tych nawet najgłupszych. Satis pro stulti!
Najgłębszy sens twórczości Sade’a ma wymiar ściśle filozoficzny. Ale lektura jego pisania – rytmicznego sexametru – uświadamia, że czytamy także swoistą powieść przygodową, która wabi transgresją, zgorszeniem, podnieca, bulwersuje, oburza i czyni nas wspólnikami zbrodni.
Jest to jednak opowieść bez happy endu. Transgresja kolejnych warstw kultury okazuje się ostatecznie transgresją człowieczeństwa. Pod szatą nie ma nic. Zamiast radości wyzwolenia i wolności, otrzymujemy atrapę apatycznej pustki, z której nie ma już powrotu do sponiewieranych kształtów i kostiumów. Miejsce absolutu zajmuje brak zgody na akceptację sponiewieranej lichej przygodności.
Jerzy Kochan
***
W trosce o przyszłość wielkiego dzieła literatury, odrzucając ideę Boga jako źródło ciemnoty, niesprawiedliwości i rzeczywistej przemocy oraz negując dyktowane przez tę posępną chimerę nakazy i reguły życia cnotliwego, które otamowują pasje i kreślą granice dla ludzkiej suwerenności, My – członkowie Towarzystwa imienia Markiza de Sade – równi w prawach i w powinnościach wobec wspólnego dobra, jakim jest kultura humanistyczna, wdzięczni Markizowi za niestrudzoną walkę o niepodległość ducha ludzkiego i postęp Filozofii jako umiłowania wolności zakorzenionej nie w chrześcijańskim dziedzictwie Europy i w konfesyjnych wartościach, lecz w idei bezwzględnego podważania obłędnych metafizycznych przesądów stojących na drodze do swobodnego posługiwania się Rozumem, czujemy się zobowiązani do przekazania przyszłym pokoleniom niniejszego Dzieła D. A. F. de Sade i zainicjowania wśród wybranych, wolnych duchów, lektury namiętnej, mobilizującej – pośród nadzwyczajnych uniesień – do wychodzenia w myśleniu poza przyjęte granice i skończenia wreszcie z sądem Bożym.
Towarzystwo im. Markiza de Sade w związku z polską publikacją Nowej Justyny
Polifoniczna opowieść z pogranicza sagi i powieści historycznej. Pisarka, posługując się wielogłosem bohaterów, ukazuje różnorodną panoramę dziewiętnastowiecznej i dwudziestowiecznej Europy. To obraz bogaty w fakty, wątki historyczne i szczegóły z życia rodzin przesiedleńczych, a także obyczaje, zakorzenione w przekazach ustnych bądź w opowieściach o znikających z mapy świata miejscach. To pełna przygód powieść szkatułkowa, próba gry wyobraźni oraz nieskrępowanego bogactwa języka gawędy, która stanowi nie tylko mistrzowską realizację gatunku, ale przede wszystkim oddaje ducha Europy i świata.
To także niezwykła opowieść o miłości, miłość to jest matka i ojczyzna. To dzięki niej nadmiar i bujność życia zawsze się gdzieś rozleją, przecisną przez sztucznie stworzone granice. Wyleją, niczym wzbierająca woda, poza tamy, rozlewając się w historie zakorzenione w pamięci, pojawiające się pod postacią fantazmatów czy niepokojących symboli. Albo spokojnie zastygają w ikonę, w której czytelnik widzi spojrzenie skierowane w przeszłość –studnię znaczeń, którą można kontemplować i nasiąkać głębią.
***
Aleksandra Zając (ur. 1985 r. w Rybniku). Od czasu studiów związana z Krakowem. Przez półtora roku studiowała i pracowała we Włoszech (Bolonia, Rzym, Riccione). W 2019 roku obroniła tytuł doktora nauk społecznych. Naukowo zainteresowana badaniami nad bezpieczeństwem. Od 2022 r. mieszka z mężem i synem w Szwajcarii. Obecnie zawodowo związana z American Institute of Applied Sciences in Switzerland. Ma zamiar wrócić do Polski. Margaret 2.0 to jej książkowy debiut.
„Zanurza się w tekście coraz bardziej – to już nie sama opowieść go wciąga, a naga obecność następujących po sobie słów. Im dłużej czyta, tym te ciągi, strumienie, stają się coraz bardziej pochyłe, a on ześlizguje się w jakąś noc, tajemnicę, w której nie ma nic do odkrycia. Jest nagi, otwarty na każdy przepływ, krążenie. Porywa go fala, a potem następna, aż w końcu sam zaczyna falować. Nie przypomina już siebie, migocze i znika w bliskości oddalenia. Poddaję się – mówi cicho pochylony nad książką, unosi go jakiś dryf i zarazem, z każdą kolejną linijką, mocniej zagnieżdża się w istnieniu”.
Fragment opowiadania Nokturn
Noc jest moim pasterzem to bardziej sprawozdanie z laboratorium niż zbiór opowieści. Chodzi o eksperyment, o intensywność, pisać to poszukiwać nowych efektów, nowych form życia. Ale też – pisać to wymykać się samemu sobie; „ja piszące” jako fałdująca ze światem, wielka mieszanina. Wreszcie chodzi o radość wynikającą z takiego rozprężenia, ożywienie się w deterytorializującym przepływie.
***
Ignacy Kotkowski – pisarz, malarz, pracownik biurowy. Publikował w „Twórczości”, „Orgii Myśli”, „Nowej Orgii Myśli”, „Małym Formacie”, „Praktykach czytania”. W 2019 roku nakładem Wydawnictwa Ostrogi ukazała się jego debiutancka książka Niehistorie.
W dziele Markiza de Sade najstraszniejsza perwersja przeplata się z rygorem filozoficznego rozumowania. W swych pierwszych wersjach Justyna koncypowana była jako powiastka filozoficzna uzupełniona o libertyńskie confession de foi. W Nowej Justynie miejsce wcześniejszych przygód tytułowej bohaterki standardowo utrzymanych w granicach przyzwoitości, a pikanterię przesłaniających eufemizmami zajmują całkiem rozszalałe i zbrodnicze orgie. Tutaj czytelnik skonfrontowany zostaje z potwornością, z Niewyobrażalnym. Lektura kolejnych epizodów sprawia, że nie dowierza, skóra mu cierpnie, ogarnia go przerażenie i wstręt. Najgorszy horror przedstawiany jest z precyzją kompromitującą pretensje filmów typu snuff oraz małe transgresje naszej zblazowanej kultury. Uspokajający głos rozumu przypomina: to, co czytamy, nie jest realne; to tylko ćwiczenie wyobraźni. Ale jest to wyobraźnia dziko rozpętana, która nie zatrzyma się przed żadną granicą, aż faktycznie nie zostanie pokazane, że do wejścia na drogę oświecenia nie potrzeba niczego prócz wolności: wolności czynienia wszechstronnego, publicznego użytku ze swego rozumu (Kant). Eksperyment Markiza objawił mroczne konsekwencje, jakie niesie owo wszechstronne posługiwanie się rozumem. Jedną z nich jest uznanie całego gmachu zachodniego humanizmu za przesąd, z którym rozum musi się rozprawić na drodze do rzetelnej wiedzy o świecie.
Obcując z tekstem Sadea, czytelnik podejmuje ryzyko. W tym doświadczeniu rozum łatwo cichnie zagłuszony przez głos pożądania. A może staje się z nim jednią? Można dać się temu doświadczeniu porwać, można nawet zatonąć, słowem zacząć myśleć tak jak Sade. Spod zasłony utkanej z naszych ideałów wyziera okropna prawda: cielesny popęd i pasja myślenia wzajemnie się rozjątrzają, a takiego pożaru nie jest w stanie ujarzmić żadna destrukcja.
Ten produkt jest zapowiedzią. Realizacja Twojego zamówienia ulegnie przez to wydłużeniu do czasu premiery tej pozycji. Czy chcesz dodać ten produkt do koszyka?