Du côté de chez Swann – pierwsza, ukończona powieść Marcela Prousta, ukazała się we Francji tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej, zaś jej przekład na język polski – dwa lata przed wybuchem drugiej. Autorem tłumaczenia był Tadeusz Boy-Żeleński, niekwestionowany autorytet w dziedzinie przekładów literatury francuskiej. Dla co najmniej dwóch, lub trzech pokoleń czytelników polskich, nie znających języka oryginału, był przez wiele lat, aż do dzisiaj, jedynym i niezastąpionym mediatorem, wprowadzającym ich w świat niepowtarzalnej prozy Prousta, którą tłumacz chciał przerobić w polszczyźnie na „normalną” w zapisie powieść. Tymczasem W stronę Swanna i cały siedmiotomowy cykl W Poszukiwaniu utraconego czasu, zwany „powieścią”, należy do gatunku utworów prozatorskich, żywiących się różnymi językami: eseju i poezji, filozofii i krytyki społecznej, bezlitosnej analizy ludzkich charakterów i religii Piękna, zaszyfrowanego w malarstwie, literaturze i muzyce.
Czy lektura Prousta – jednego z największych pisarzy XX wieku – może przekazać nam dzisiaj coś ważnego? W czasach zdominowanych przez konsumpcjonizm, zorientowanych na karierę, stawiających na operatywność w działaniu, zżeranych przez podziały ideologiczne i polityczną nowomowę?
Otóż w najbardziej ponurych czasach – stalinowskiego terroru – w obozie dla polskich oficerów w Griazowcu, malarz i pisarz Józef Czapski wygłaszał dla swych współbraci w poniewierce wygłaszane po francusku prelekcje o Prouście, cytując im z pamięci fragmenty Poszukiwania. Zatytułował je: „Proust przeciwko poniżeniu”. Chciał wzmocnić w swych towarzyszach ducha oporu i utrzymać ich – wbrew wszystkiemu – w formie intelektualnej. Pamięć o koncertach na salonach przeciwko więziennej pryczy!
Na zasadzie kontrastu z dookolną rzeczywistością, ten wielowymiarowy francuski pisarz uczy także i nas dostrzegać walor cierpliwości, spowolnienie w działaniu na rzecz uważności w patrzeniu, ukazuje jak delektować się zmysłową stroną świata i jak odczytywać jego znaki, zapisane w naturze i w sztuce.
Dlaczego nowy przekład? Każde pokolenie odbiorców wielkiej literatury ma prawo do odczytywania, interpretowania jej na nowo. Dzieło wybitnego pisarza ma prawo uzyskać drugie, i kolejne życie.
Krystyna Rodowska.
W stronę Swanna jest quasi-autobiograficzną powieścią francuskiego pisarza Marcela Prousta, uważanego przez wielu znawców literatury za najwybitniejszego pisarza wszech czasów. Powieść wpisała się do ścisłego kanonu arcydzieł literatury światowej. Należy ona do szerszego, siedmiotomowego cyklu powieściowego zatytułowanego W poszukiwaniu straconego czasu. Powieść składa się z trzech części: w Combray autor traktuje o dzieciństwie; Miłość Swanna to opis życia i historii miłosnych pana Swanna, postaci intrygującej głównego bohatera Marcela; z kolei Imiona miejscowości poświęcone są próbie uchwycenia istoty podróży i drzemiącego w człowieku marzenia o odkrywaniu nowych miejsc. Po przeczytaniu W stronę Swanna i dalszych powieści tworzących cykl proustowski, wielu pisarzy zarzuciło pisanie, uznając, że Proust powiedział w swojej twórczości w sposób doskonały wszystko, co jest do powiedzenia o człowieku, jego doświadczeniach i namiętnościach, a także o współczesnym społeczeństwie, jego sekretnych trybach i rządzących nim prawach. Lektura dla szkół średnich
Czytelnicy zaznajomieni z poprzednim tomem cyklu „W poszukiwaniu utraconego czasu”, czyli z „Sodomą i Gomorą”, z pewnością dziwili się nierównowadze między obiema „stronami”: zajmujący całą (choć krótką) pierwszą część tomu esej o Sodomie przelewa się na część drugą, pozostawiając Gomorze stosunkowo niewiele miejsca. Jej czas bowiem nadchodzi dopiero teraz. Tytuł „Uwięziona” pojawia się zresztą w Proustowskich zapiskach naprzemiennie z innym: „Sodoma i Gomora III” (obejmującym skądinąd również kolejny tom). W owych zapiskach znajdziemy też planowane tytuły trzech rozdziałów „Uwięzionej”, będące jej zwięzłym i trafnym streszczeniem: „Wspólne życie z Albertyną”, „Verdurinowie poróżnieni z panem de Charlusem” – i jeszcze jeden, którego tu nie podamy, żeby nie psuć przyjemności z lektury. Powiemy za to, że to właśnie w „Uwięzionej” bohater doznaje artystycznego objawienia, słuchając septetu Vinteuila, to tutaj rozprawia o sukniach od Fortuny’ego, o Wenecji i Dostojewskim, i to tutaj pojawia się imię „Marcel”. Przede wszystkim jednak – patrzy na śpiącą Albertynę, więzi ją, a tym samym samego siebie, i oddaje się swojej największej pasji: zazdrości. Tekst niniejszego tomu opiera się na nowej edycji powiści, uwzględniającej Proustowskie poprawki i potknięcia usuwane przez pierwszych wydawców. Podajemy go, oczywiście, w nowym przekładzie.
"Kiedy się obudziłem, byłem gotów odpowiedzieć Henriemu van Blarenberghe. Ale zanim to zrobiłem, chciałem zerknąć na „Le Figaro”, aby wykonać tę odrażającą i rozkoszną czynność zwaną czytaniem gazety, dzięki której wszystkie nieszczęścia i kataklizmy wszechświata z ostatnich dwudziestu czterech godzin, bitwy, które kosztowały życie pięćdziesiąt tysięcy ludzi, zbrodnie, strajki, bankructwa, pożary, otrucia, samobójstwa, rozwody, okrucieństwo męża stanu i aktora, są oddane na nasz własny użytek, w porannej uczcie, idealnie połączone z wielką ekscytacją i kilkoma łykami kawy z mlekiem. Tylko delikatna nić „Figara”, którą zaraz zerwie leniwy gest, oddziela nas od nędzy całego świata. Od pierwszych sensacyjnych wiadomości o żalu tylu istot ludzkich, wiadomości, które z przyjemnością przekażemy tym, którzy jeszcze ich nie przeczytali, odczuwamy nagłe, żywe przywiązanie do istnienia, które w pierwszej chwili po przebudzeniu zdawało się trudne do odzyskania. A jeśli czasami coś w rodzaju łzy zwilża nasze zadowolone oczy, to tylko lektura zdań takich jak to: „Imponująca cisza ogarnęła wszystkie serca, bębny biją w polu, żołnierze prezentują broń, słychać okrzyk: «nie żyje Fallieres!»”. Oto, co doprowadza nas do płaczu, nie chcemy bowiem rozpaczać z powodu nieszczęść bliższych naszemu sercu. Jesteśmy niczym podli komedianci opłakujący tylko udrękę Hekabe lub jeszcze mniej, podróż prezydenta Republiki! Tak czy inaczej tego ranka nie cieszyła mnie lektura „Figara”. Z przyjemnością zerknąłem tylko na wzmiankę o erupcjach wulkanów, kryzysach ministerialnych i walkach Apaczy, po czym spokojnie zacząłem czytać kolumnę pod tytułem „Dramat szaleństwa”, która zdawała się być doskonała dla mojego porannego pobudzenia, kiedy nagle zobaczyłem, że ofiarą była Pani van Blarenberghe, zaś mordercą, który następnie popełnił samobójstwo, był nie kto inny a jej syn, Henri van Blarenberghe, autor leżącego tu obok mnie listu, na który nie zdążyłem mu jeszcze odpowiedzieć."
Czas odnaleziony to ostatni, siódmy tom quasi-autobiograficznego cyklu Marcela Prousta W poszukiwaniu straconego czasu, a jednocześnie klamra spinająca wszystkie poprzednie tomy: W stronę Swanna, W cieniu zakwitających dziewcząt, Strona Guermantes, Sodoma o Gomora, Uwięziona, Nie ma Albertyny.
Na szczęście Autor mylił się przepowiadając śmierć swoich książek po stu latach (cytat poniżej). To prawda, że niewiele utworów potrafi przetrwać próbę czasu. W poszukiwaniu straconego czasu jest niezwykłym wyjątkiem.
Bez wątpienia moje książki umrą pewnego dnia, podobne w tym do mej cielesnej powłoki. Śmierć trzeba przyjmować z rezygnacją. Musimy zgodzić się, że przestaniemy istnieć za dziesięć lat, a nasze książki za sto. Życie wieczne nie jest dane ani ludziom, ani książkom.
Nasze książki są szkicowane przez nasze namiętności, piszemy dopiero w chwilach odpoczynku między nimi.
Życie bowiem zawodzi nas tak dalece, że zaczynamy w końcu wierzyć, iż literatura nie ma z nim żadnego związku, ogarnia więc nas osłupienie, jeśli widzimy jak cenne myśli ukazane w książkach rozprzestrzeniają się, nie lękając się zagłady, spontanicznie, naturalnie, wśród pełni życia codziennego…
Marcel Proust
Nie ma Albertyny to szósty tom quasi-autobiograficznego cyklu Marcela Prousta W poszukiwaniu straconego czasu, uznanego w powszechnej opinii krytyków za arcydzieło literatury. (Pierwsza część nosi tytuł W stronę Swanna, druga W cieniu zakwitających dziewcząt, trzecia Strona Guermantes, czwarta Sodoma o Gomora, piąta Uwięziona).Albertyna odchodzi. Zostawia bohatera, potem umiera, a następnie odchodzi z pamięci. Proust opisuje z chirurgiczną dokładnością proces znikania człowieka z życia i pamięci ludzkiej.
Wrażenia, które – one także – nie powrócą już inaczej, jak we śnie, znamionują upływające lata, i choćby były najmniej poetyckie, niosą w sobie całą poezję tamtego czasu; dlatego nic się tak nie kojarzy z wielkanocnymi dzwonami i pierwszymi fiołkami, jak ostatnie w roku przymrozki, które psują nam wakacje i każą rozpalać ogień przed obiadem. Nie ośmieliłbym się mówić o tych wrażeniach, powracających niekiedy w snach, gdyby nie pojawiły się jako niemal poetyckie, oderwane od obecnego życia, białe jak te wodne kwiaty, których korzenie nie tkwią w ziemi. La Rochefoucauld powiadał, że tylko nasze pierwsze miłości są mimowolne. Podobnie z tymi samotnymi rozkoszami, które później zakrywają już tylko brak kobiety, służą wyobrażeniu sobie, że ona jest z nami. Lecz gdy jako dwunastolatek po raz pierwszy zamknąłem się w ubikacji na szczycie domu w Combray, w której zawieszono łańcuchy nasion irysa, szukałem tam przyjemności nieznanej, pierwotnej, nie będącej substytutem żadnej innej.
***
Jeśli niektóre z tych stron zostały napisane, gdy miałem dwadzieścia trzy lata, to inne […] pisałem w wieku dwudziestu lat. Wszystkie są jedynie powstającą na próżno pianą na wzburzonym morzu życia, które obecnie się uspokoiło. Może jednak nadejść dzień wystarczająco przejrzysty, by Muzy w nim się przejrzały, a wówczas zobaczymy, jak biegnie po powierzchni refleks ich uśmiechów i tańców.
Ofiarowuję Ci tę książkę. Jesteś, niestety! jedynym z moich przyjaciół, ze strony którego nie obawiam się krytyki. Ufam, że przynajmniej Ciebie w żadnym fragmencie wolność tonu nie zszokowała. Odmalowałem oblicze niemoralności jedynie u istot o delikatnych sumieniach, które są również zbyt słabe, aby pragnąć dobra, zbyt szlachetne, aby rozkoszować się złem, znając jedynie cierpienie; mogłem mówić o nich tylko ze współczuciem nazbyt szczerym, takim, które by oczyściło te skromne próby pisania.
Marcel Proust, z dedykacji dla Williego Heathe’a
Od nowego roku szkolnego, w październiku 1887, Daniel Halvy przechodzi do trzeciej klasy, i zarazem na dziedziniec dla starszych liceum Condorceta. Prawdopodobnie to wtedy poznaje dwóch starszych kolegów, Marcela Prousta, który idzie do klasy z retoryką, i Roberta Dreyfusa, który rozpoczyna klasę drugą. Jacques Bizet pośredniczy bez wątpienia w zawarciu tych znajomości. To kuzyn Daniela Halvyego, który również rozpoczyna trzecią klasę i który widywał Prousta w dzieciństwie, podczas gdy Dreyfus bawił się z Proustem w alejach Champs-lyses.Więź łącząca Prousta z Halvym w roku szkolnym 1887-1888 jest najsilniejsza i pozostawi po sobie niezapomniane chwile. Przede wszystkim razem współpracują przy pierwszym czasopiśmie, Le Lundi. Halvy redaguje zapowiedź pierwszego i pożegnanie ostatniego numeru. Cztery teksty są podpisane przez Prousta. Nie wydaje się, aby Dreyfus lub Bizet cokolwiek napisali. Możliwe, że literacki spór między Proustem a Halvym wpłynął na zamknięcie Le Lundi.Wiosną Proust, który afiszował swoje uczucia dla Bizeta, wysyła do Halvyego swoje wiersze i listy. Mimo uznania dla jakości stylu Prousta Halvy obraża się i nie rozmawia z nim przez miesiąc. Godzi się z nim, rozumiejąc, że Proust ma w sobie geniusz i że ten geniusz istnieje w powiązaniu z jego złymi stronami.Latem Halvy przystępuje do ruchu dekadenckiego. Jest to powód, na początku roku szkolnego w 1888 roku, do nowej polemiki z Proustem. Wysyłają do siebie wiersze. Halvy krytykuje treść wiersza Prousta, Proust ostro krytykuje formę Halvyego. Dwa nowe projekty czasopism, La Revue Verte i La Revue Lilas upadają.W latach 1888-1889 Proust odkrywa życie towarzyskie i półświatek, oddalając się coraz bardziej od swoich towarzyszy. W czerwcu odbiera swoją maturę i opuszcza liceum Condorceta, w którym Halvy pozostaje do czerwca 1891.
Krążąc wokół Sainte-Beuve’a chciałbym wykorzystać jego osobę – jak on sam często czynił z innymi – jako pretekst do mówienia o pewnych formach życia… Zdradziłbym przy tym, jakie mam zdanie na temat niektórych współczesnych mu autorów. W końcu, poddawszy ich krytyce, zaś Sainte-Beuve’a zostawiając już w spokoju, spróbowałbym powiedzieć, czym byłaby dla mnie sztuka… Być może główną cechą Prousta była wrażliwość – cielesna, będąca jego słabością i duchowa, stanowiąca jego siłę. Czy będzie umiał wykorzystać tę siłę, czy ulegnie słabości? Przeciwko Sainte-Beuve’owi może dostarczyć pewnego szczególnego, dla niektórych pokrzepiającego wzruszenia, które płynie ze spotkania – nie z „wielkim pisarzem”, lecz z nieznajomym, który niby ma talent, który się, owszem, zapowiada, lecz co z niego będzie – kto wie? *** „Wrażenia, które – one także – nie powrócą już inaczej, jak we śnie, znamionują upływające lata, i choćby były najmniej poetyckie, niosą w sobie całą poezję tamtego czasu; dlatego nic się tak nie kojarzy z wielkanocnymi dzwonami i pierwszymi fiołkami, jak ostatnie w roku przymrozki, które psują nam wakacje i każą rozpalać ogień przed obiadem. Nie ośmieliłbym się mówić o tych wrażeniach, powracających niekiedy w snach, gdyby nie pojawiły się jako niemal poetyckie, oderwane od obecnego życia, białe jak te wodne kwiaty, których korzenie nie tkwią w ziemi. La Rochefoucauld powiadał, że tylko nasze pierwsze miłości są mimowolne. Podobnie z tymi samotnymi rozkoszami, które później zakrywają już tylko brak kobiety, służą wyobrażeniu sobie, że ona jest z nami. Lecz gdy jako dwunastolatek po raz pierwszy zamknąłem się w ubikacji na szczycie domu w Combray, w której zawieszono łańcuchy nasion irysa, szukałem tam przyjemności nieznanej, pierwotnej, nie będącej substytutem żadnej innej”. *** „Wynosimy dziś Balzaka ponad Tołstoja. Istne szaleństwo. Książki Balzaka są antypatyczne, wykrzywione, pełne śmieszności. U Tołstoja ludzkość osądza niewzruszony bóg, u Balzaka – literat marzący o wielkim dziele. Balzakowi udaje się sprawiać wrażenie wielkości, u Tołstoja wszystko jest w naturalny sposób większe, jak łajno słonia przy kozim bobku. Wspaniałe sceny żniw z Anny Kareniny, polowania, jazdy na łyżwach itp., są jak ogromne, puste przestrzenie rozdzielające resztę, dają poczucie rozległości. Zdaje się, że jest cała zielona łąka do skoszenia, całe lato między dwiema rozmowami Wrońskiego. Podobają nam się na przemian różne rzeczy w tym wszechświecie, sceny bardzo szczególne, emocje oficera gotującego się do wyścigu („ho, najmilsza, ho”) , wychylonego za okno wielbiciela zakładów , radość pól, życie skromnego ziemianina-myśliwego, stary książę Szczerbacki w niemieckiej willi rozprawiający o dobrym, wielkopańskim życiu w Rosji (wstaje się późno, rozdział o wodach itd.), szlachcic-utracjusz (brat Nataszy) w Wojnie i pokoju, stary książę Bołkoński itd. Powieści te nie są dziełem obserwacji, są intelektualną konstrukcją. Każdy rys, pozornie wzięty z obserwacji, jest obudową, dowodem, przykładem odkrytego przez pisarza prawa, prawa racjonalnego lub nieracjonalnego. Poczucie mocy i życia nie bierze się z tego, co zaobserwowane, każdy gest, każde słowo, każde działanie ujawnia działanie jakiegoś prawidła, czujemy, że poruszamy się w gęstwinie praw. Tyle, że prawdę tych praw poznał Tołstoj poprzez ich wewnętrzne oddziaływanie na jego myśl, dla nas pozostają więc niewyjaśnione”.
Uwięziona to piąty tom quasi-autobiograficznego cyklu Marcela Prousta W poszukiwaniu straconego czasu, uznanego w powszechnej opinii krytyków za arcydzieło literatury. (Pierwsza część nosi tytuł W stronę Swanna, druga W cieniu zakwitających dziewcząt, trzecia Strona Guermantes, czwarta Sodoma i Gomora). Piękno niektórych zdań tych powieści zapiera dech w piersiach. Zawdzięczamy to również niesłychanej maestrii tłumaczenia Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Głównym tematem Uwięzionej jest miłość Marcela i Albertyny. Ale miłość ta to udręka. Marcel wie, że Albertyna do miłosnych uciech lubi wybierać kobiety, dlatego stara się jej wszelkie takie kontakty uniemożliwić. Sam snuje plany zerwania, ale nie może pogodzić się z myślą, że Albertyna mogłaby go opuścić. Ta miłość to wieczne podchody, niesnaski, intrygi
Na dziedzińcu stał sobie kwiatek i czekał na trzmiela, który by go zapylił. To się nie mogło wydarzyć, a jednak się wydarzyło. Potem jest już tylko ciekawiej. Proustowski bohater marzy o tym, aby przedstawiono go księciu de Guermantes, a zarazem lęka się, że głośno wypowiedzą jego imię. Swann jest już bardzo chory, więc ustępuje miejsca baronowi de Charlus. To brat diuka de Guermantes gra tu bowiem pierwsze skrzypce, chociaż potrzebuje do tego prawdziwego skrzypka. Bohater po raz drugi odwiedza Balbec, dogłębnie poznając hotelowy personel, a przede wszystkim – „klan” Verdurinów. Spędza coraz więcej czasu z Albertyną, lecz pośród „wahań serca” powraca też myślami – i we śnie – do śmierci babki. Podróże po okolicy okraszone są etymologicznymi tyradami profesora Brichota, które sprawiają, że magia imion nabiera nowego znaczenia. A, i jeszcze miłość – także cielesna – okazuje się nie tak oczywista, jak to się zdawało. I w ogóle wszyscy są tu jakby sobą i zarazem swoją odwrotnością. Świat jest w ciągłym ruchu, niczym lokalna kolejka obwożąca pasażerów po normandzkich plażach. To świat Sodomy i Gomory – najbardziej powieściowego, „przygodowego” tomu Proustowskiego cyklu W poszukiwaniu utraconego czasu. To także tom najbardziej chyba autonomiczny, pozwalający – choć wbrew woli autora – na lekturę w oderwaniu od pozostałych części. Teraz w nowym przekładzie Tomasza Swobody.
Sodoma i Gomora to czwarty tom quasi-autobiograficznego cyklu Marcela Prousta W poszukiwaniu straconego czasu, uznanego w powszechnej opinii krytyków za arcydzieło literatury. (Pierwsza część nosi tytuł W stronę Swanna, druga W cieniu zakwitających dziewcząt, trzecia Strona Guermantes). Piękno niektórych zdań tych powieści zapiera dech w piersiach. Zawdzięczamy to również niesłychanej maestrii tłumaczenia Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Bohater po przyjeździe do Balbec, stopniowo zakochuje się w Albertynie, która przebywa w pobliżu. Jednocześnie dołącza do "małego klanu" Verdurinów. Pani Verdurin znacznie się wzbogaca, co pozwala jej zacząć bywać w wyższych sferach. Marcel zaczyna podejrzewać Albertynę o skłonności homoseksualne.
Trzeci tom cyklu: W poszukiwaniu straconego czasu (t.I W stronę Swanna, t. II W cieniu zakwitających dziewcząt).Rodzina bohatera zamieszkuje w skrzydle pałacu rodu de Guermantes. Marcel natychmiast zakochuje się w pani domu (a właściwie pani na zamku). Czyni starania, żeby się do niej zbliżyć, wykorzystując jej licznych krewnych i znajomych.Pisarz jak zwykle łączy subtelna analizę psychologiczną i obserwację życia epoki z rozważaniami estetyczno-filozoficznymi.
W stronę Swanna jest quasi-autobiograficzną powieścią francuskiego pisarza Marcela Prousta, uważanego przez wielu znawców literatury za najwybitniejszego pisarza wszech czasów. Powieść wpisała się do ścisłego kanonu arcydzieł literatury światowej. Należy ona do szerszego, siedmiotomowego cyklu powieściowego zatytułowanego W poszukiwaniu straconego czasu. Powieść składa się z trzech części: w Combray autor traktuje o dzieciństwie; Miłość Swanna to opis życia i historii miłosnych pana Swanna, postaci intrygującej głównego bohatera Marcela; z kolei Imiona miejscowości poświęcone są próbie uchwycenia istoty podróży i drzemiącego w człowieku marzenia o odkrywaniu nowych miejsc.Po przeczytaniu W stronę Swanna i dalszych powieści tworzących cykl proustowski, wielu pisarzy zarzuciło pisanie, uznając, że Proust powiedział w swojej twórczości w sposób doskonały wszystko, co jest do powiedzenia o człowieku, jego doświadczeniach i namiętnościach, a także o współczesnym społeczeństwie, jego sekretnych trybach i rządzących nim prawach.Lektura dla szkół średnich
„Poranek u księżnej de Guermantes” jest próbnym szkicem ostatniego rozdziału Czasu odnalezionego, w którym Proust zawarł już ostateczne zarysy zakończenia swojej siedmiotomowej powieści.
Jak wiemy Proust zapisał swoją powieść W poszukiwaniu straconego czasu w zeszytach, wielkich zeszytach z kartonowymi okładkami o różnorodnych kolorach lub obłożonych czarnym moleskinem, czyli bawełnianą tkaniną imitującą skórę. Zeszyty te, które nazywał „czarnymi zeszytami”, były najstarsze i zawierały zalążek jego przyszłej powieści, jak również pierwszy szkic całego dzieła. Zawierały pierwsze próby uchwycenia całego rozwoju powieści, obszerne fragmenty a nawet rozdziały, które zostały napisane najwcześniej. Było ich trzydzieści dwa, „ponumerowane wielkimi białymi cyframi, jakby nakreślonymi palcem maczanym w białej farbie”. Wszystkie były równo ułożone na komodzie znajdującej się w jego pokoju.
Natomiast autorzy transkrypcji „Poranka u księżnej de Guermantes” wyróżnili dwa, które są w tym samym typie, jak te które miały zostać spalone, takie jak opisała Celesta, pokryte czarnym moleskinem i w dużym formacie. Zostały ponumerowane cyframi 57 i 58 i zawierają drugą wersję Czasu odnalezionego, oprócz tej z 1909 roku, to znaczy „Poranek u księżnej de Guermantes”, z dwoma rozdziałami zatytułowanymi przez Prousta: „Nieustanna adoracja” i „Bal kostiumowy”.
Dawno wiedziano o tym, że zeszyt 57 zawierał wersję Czasu odnalezionego poprzedzającą redagowanie ostatecznego rękopisu, ale nikt nie zdawał sobie sprawy, że ten zeszyt stanowi kontynuację Zeszytu 58, co zauważyli Henri Bonnet i Bernard Brun. Można nawet przypuszczać, że te dwa zeszyty przynależą do rękopisu z 1912 roku i że ów rękopis przynależy do owych trzydziestu dwóch starych zeszytów, jak rozumują autorzy transkrypcji.
Dlaczego Proust nie spalił również tych dwóch zeszytów, tak jak inne? Z dwóch powodów. Po pierwsze ponieważ jego ostateczny rękopis Czasu odnalezionego nie był jeszcze gotowy. Jakkolwiek Proust bardzo szybko wyobraził sobie zakończenie swojej powieści, wcześniej wiedział, że zakończy ją „Balem kostiumowym”, to znaczy koncertem, w którym będą brały udział starzejące się postacie, spotkane podczas poranka u księżnej de Guermantes.
Ostatni rozdział Czasu odnalezionego naszkicował już w 1909 roku w Zeszycie z brulionem oznaczonym numerem 51. Zmierzał już do końca. Jeszcze wyraźniej widać całość zakończenia w napisanym szerokim rozwinięciu zawartym w Zeszytach 58 i 57, które oprócz tego ostatniego rozdziału, zawierały „Nieustanną adorację”, która została napisana w sposób zainspirowany estetyką Prousta, dopełniając całość Poranka u księżnej de Guermantes, który tutaj publikujemy. Zarys głównej koncepcji tego ostatniego rozdziału powieści był niemalże skończony, kilka linijek zostało do końca. I czekając na poprawienie tych kilku linijek zakończenia, od 1911 roku, pracował nad wnętrzem powieści, jakkolwiek zmieniał nieustannie losy starzejących się postaci.
Posługując się tekstem z 1910-1911, ukrytym wśród notatek oraz posługując się samymi notatkami na paperolach, Proust skonstruował Czas odnaleziony w ostatecznej wersji, który pozostawił po swojej śmierci w 1922 roku w rękopisach, w ostatnim z dwudziestu Zeszytów zgromadzonych przez Bibliothčque nationale i zakończonym przez słówko „Fin” napisane jego ręką. Celesta wspomina ów dzień, w którym Proust był szczęśliwy i jakby odmłodzony, cieszył się jak dziecko, któremu udał się psikus: „To wielka nowina. Tej nocy napisałem słowo «koniec» – I dodał, ciągle z tym samym uśmiechem i promiennym spojrzeniem: - Teraz mogę umrzeć”.
Wiersze pozwalają nam poznać pisarza i uchwycić Prousta w jego spontaniczności. Jako młody człowiek Proust pisał zarówno poezję, jak i prozę. Nawet po tym jak rozpoczął pisanie siedmiotomowej powieści w wieku trzydziestu ośmiu lat, nie przestał pisać poezji. To spore zaskoczenie nawet dla jego oddanych czytelników. W powszechnej opinii jest znany ze swych utworów prozatorskich, długich zdań, a także dziwacznych zachowań, ale to dzięki wierszom możemy ujrzeć mniej znane oblicze tego twórcy, bardziej intymne, wyrażające podobne tematy w odmiennym stylu. Wiersze Prousta można podzielić na dwa okresy: wczesne, które napisał przed dwudziestym piątym rokiem życia, te znajdują się w pierwszym tomie Poezji oraz burleski i satyry, wiersze zadedykowane pojedynczym osobom, znajdujące się w drugim tomie Poezji. Datowanie wierszy, które nie zostały opublikowane za życia pisarza, jest często trudne. Wiele z nich zostało dołączonych do osobistych listów, które Proust rzadko opatrywał datą. Jakkolwiek opracowany przez Philipa Kolba zbiór listów Prousta, wydany w latach siedemdziesiątych XX wieku, pozwolił na wypracowanie epistolarnej chronologii. Czym była poezja dla Prousta w chwili, gdy zaczął pisać swoją powieść? - był istotą literatury. Jego ulubionymi poetami byli Baudelaire czy Grard de Nerval, o których narrator wspomina w siedmiotomowej powieści jako o głównych inspiratorach jego pisarskiego projektu. Ważni byli również Leconte de Lisle, Paul Verlaine, a także Stphane Mallarm. W momencie publikacji swojej powieści w 1913 roku Proust zaczął zyskiwać sławę. Po przeczytaniu wiadomości o rewelacjach, jakie zawierała opublikowana korespondencja innych pisarzy, przekazał swoim zaufanym powiernikom: bankierowi Horacemu Finaly'emu oraz Lionelowi Hauserowi, iż mają zabezpieczyć jego listy przed publikacją po jego śmierci. Powiedzieli mu, że to niemożliwe. Na pewno nie spodziewał się, że jego wiersze zostaną odszukane i zebrane. Były pisywane do przyjaciół okazyjnie. Niektórych z nich poprosił o to, aby zostały zniszczone. Najprawdopodobniej nawet nie pamiętał o napisaniu niektórych z nich, gdyż powstawały na skrawkach papieru lub kopertach. Jego wiersze są pełnymi harmonii elaboracjami Poszukiwania straconego czasu. Swoimi korzeniami proustowska poezja pozostaje zanurzona w późnym romantyzmie, wczesnym Baudelairze i Nervalu, choć pozostaje tradycyjna w formie. W wierszach możemy ujrzeć Prousta jako błyskotliwego rozmówcę, żartownisia, młodzieniaszka, który próbuje poderwać mleczarkę na swojej drodze do domu z liceum Condorcet, który śpiewa serenady Jeanne Pouquet z rakietą do tenisa w ręce, i wymienia dziecinne listy ze swoim przyjacielem Reynaldo Hahnem. Wiersze są niejednokrotnie intymne, wesołe, pełne uczuć i pozbawione sentymentalizmu.
Zebrane w tym tomiku młodzieńcze opowiadania i miniatury Prousta to dopiero wprawki przyszłego autora Poszukiwania, zarysy, szkice opisów natury, morza, prowincji, postaci kobiecych i męskich, impresje, takie jak Portret damy czy Ciało szczupłe i zwinne. W zachwytach nad przemijającym, nieustannie zmieniającym się pięknem morza, symbolu ludzkich uczuć i ducha, czujemy inspiracje Baudelairowskie. Podobne mistrzowskie opisy i wyznanie poetyckich fascynacji znajdziemy później w tomie W cieniu zakwitających dziewcząt a więc jednej z części Proustowskiej epopei: „Wmawiając sobie że «siedzę na molo» lub w głębi «buduaru», o którym mówił Baudelaire, pytałem sam siebie, czy jego «słońce prażące promieniami morze» – bardzo w tym odmienne od wieczornego blasku, skromnego i powierzchownego niby drżąca, złocista smuga – nie jest właśnie słońcem, które w tej chwili paliło morze na kształt topazu, burzyło je, czyniło je białym i mlecznym niby piwo, pieniącym się jak mleko, podczas gdy chwilami wałęsały się wielkie błękitne cienie, jak gdyby jakiś bóg przemieszczał je dla zabawy, migając na niebie zwierciadłem”.
Morze staje się tu, podobnie jak w symbolice Baudelaire’owskiej, obrazem życia, jego zmienności, rozległą metaforą miłości i innych uczuć, miejscem wytchnienia dla naznaczonej tęsknotą duszy. Rytm tych krótkich opowiadań wyznaczają nieustanne prace w porcie, wypływające statki, wyruszający w rejs marynarze, którzy pragnąc zdobywać nieznane lądy zostawiają na brzegu tęskniące ukochane.
Przypomnijmy wiersz Baudelaire’a Człowiek i morze, w którym żywioł staje się symbolem wolności ducha, który przegląda się w przyrodzie i pragnie poczuć swoją moc i swobodę na wzór wodnych kipieli, zapominając o swoich cierpieniach i melancholii: „Człowieku wolny! Zawsze kochać będziesz morze./ Morze jest twym zwierciadłem. Ujrzysz w nim twą duszę,/ W nieskończonych fal piennych mgle i zawierusze,/ A myśl twa niemniej gorzkiej ma głębi bezdroże./ Lubisz grążyć się w własnych obrazów odbicia:/ Pieszczą je twoje oczy, ramiona — a serce/ Zapomina o własnej żywota rozterce,/ Słuchając jego skargi, zawodzeń i wycia” (przeł. B. Ostrowska).
Morze Proustowskie jest spokojniejsze, łagodniejsze, rozbijające się o brzeg fale obrazują co najwyżej smutek i melancholię, utracone nadzieje i żal. Pełno w nim niezwykłych istot, małż, meduz, nereid, morskich boginek i dziewcząt z nadmorskich plaż, w których zakochuje się narrator.
W utworze Normandia uspokojone morze porównane jest do ludzkiej duszy, którą możemy kontemplować w spojrzeniu. W innym miejscu wzburzone morze Normandii dopasowuje „swoje szlochy do porywów ludzkiej duszy”. Jest jak muzyka - niczego nie przedstawiając, niczego nie opisując, zdaje się „monotonnym śpiewem ambitnej i przegrywającej woli”.
Przy lekturze wielkiego cyklu powieściowego, porwani subtelnością i głębią psychologicznych i filozoficznych analiz ludzkich relacji, poruszeń ludzkich dusz, nie zawsze przywiązujemy uwagę do – przejawiającej się tam oczywiście – niezwykłej wrażliwości Prousta na przyrodę. W opowiadaniach ze zbioru Normandia nie sposób jej nie dostrzec.
Przedstawiamy tłumaczenie Zeszytu 51 Marcela Prousta, nadając temu zbiorowi tekstów tytuł Wieczór u księżnej de Guermantes. Transkrypcja tego brulionu znalazła się w publikacji Henri Bonnet'a i Bernarda Claraca[1], zawierającej bruliony Prousta z czasów przygotowań do Czasu odnalezionego, czyli najprawdopodobniej z lat 1909-1916. Czym jednak są Zeszyty? Większość z nich została spalona na polecenie samego pisarza najprawdopodobniej przez Celestę Albaret, nieliczne się zachowały, być może dlatego, że Proust potrzebował je nadal do swojej pracy. Tekst końcowego rozdziału Czasu odnalezionego, którego zarys można odnaleźć właśnie w zapiskach z Zeszytu 51, jest rezultatem długiego, wieloletniego dopracowywania. W pierwszej wersji z Zeszytu 51 przyjęcie u księżnej odbywa się wieczorem, a nie o poranku jak w kolejnych wersjach, dlatego został on zatytułowany przez nas Wieczór u księżnej de Guermantes. W roku 1909 Proust zaczął pisać Bal kostiumowy, opowiadanie o doświadczeniu upływającego czasu, o rozmowach podczas wizyty w salonie po piętnastu czy dwudziestu latach nieobecności. Pierwszą wersję znajdujemy w Zeszycie 51, najstarszym ze wszystkich, które znamy, zawierającym szkic ostatniego rozdziału Czasu odnalezionego. Można tu podkreślić, że w Wieczorze u księżnej de Guermantes uwidacznia się akcent jaki kładzie Proust na krytykę inteligencji, co jest oznaką tego, że etap sainte-beuve'owski nie jest zbyt odległy. To, co Proust potępia w pisarstwie tego krytyka, odwołuje się do teorii pozytywistycznych Hippolyte'a Taine'a, zarzuca mu nadużywanie inteligencji lub wyłączne posługiwanie się inteligencją. Nie chodzi o to, że Proust pogardza inteligencją, ale o to, że nie jest ona tą władzą poznawczą, która najlepiej ujmuje to, co rzeczywiste i prowadzi do istotnych sądów o naturze poezji. Akcent położony na pokrewieństwo rozważań teoretyczno-literackich pomiędzy brulionami sainte-beuve'owskimi a brulionami powieściowymi wskazuje na moment istotnej przemiany: żeby rozpocząć w roku 1909 pisanie powieści, ze szczątków porzuconego eseju Proust musiał wyłuskać nową formę pisania - narrację podmiotu śniącego, marzącego lub pragnącego zasnąć, pogrążonego w bezsenności i w towarzyszącym tym stanom przypominaniu.
Tłumaczyć język Prousta, znaczy zachować zdania w kształcie, w jakim zostały zamknięte, aby ich bukiet nie zwietrzał. Te konstrukcje przywodzą na myśl impresjonistyczne obrazy i działają w równie zaskakujący sposób. Kiedy w Muzeum Orsay spojrzymy z bliska na Huśtawkę Auguste’a Renoira, ujrzymy tylko grę barwnych plam. Szybkie uderzenia pędzla, który zdaje się mieszać farby bezpośrednio na płótnie, zamiast na palecie – żadnych konturów, tylko sąsiadujące z sobą odcienie kobaltu, błękitu pruskiego, żółci, szmaragdowej i oliwkowej zieleni. Patrząc z bliska podziwiamy dzieło sztuki bezkształtnej, art informel. Dopiero z dystansu widać, że niebieskawe fiolety z lewej to pień drzewa, a zgaszone zielenie i żółcie to cienie na białej kobiecej sukni z kokardami, które malarz zaznaczył niedbale rozbieloną ultramaryną. Podobnie zdania Prousta sprawiają, podczas pierwszego czytania, wrażenie abstrakcyjnych konstrukcji. Urzekają oryginalną muzyką, ale ich sens nam umyka i staje się zwolna jaśniejszy przy ponownej, przy kolejnej lekturze. To naturalne i z całą pewnością celowe - zdania autora cyklu W poszukiwaniu utraconego czasu nie są do jednorazowego, lecz do wielokrotnego czytania. Marcel Proust napisał w jednym z esejów zbioru Przeciwko Sainte-Beuve’owi : ”Piękne książki są napisane jak gdyby w obcym języku”. Jacek Giszczak
W cieniu zakwitających dziewcząt"" to drugi tom quasi-autobiograficznego cyklu Marcela Prousta ""W poszukiwaniu straconego czasu"", uznanego w powszechnej opinii krytyków za arcydzieło literatury.Proust przepięknie odmalowuje życie francuskiego mieszczaństwa w czasach tzw. belle poque. Zwraca uwagę na każdy detal, niuans. Autor wnikliwie i mądrze ukazuje relacje międzyludzkie, tu też najważniejszy jest każdy detal, każdy niuans. Główny bohater wchodzi w wiek, gdy najważniejsze stają się uczucia.W tej powieści jest mądrość i znajomość życia niezależna od epoki, w jakiej się żyje. Czytając Prousta czerpiemy z bogactwa spostrzeżeń socjologicznych, filozoficznych i psychologicznych. Bogactwa, jakim obdarzać nas może tylko wielka literatura.
Ten produkt jest zapowiedzią. Realizacja Twojego zamówienia ulegnie przez to wydłużeniu do czasu premiery tej pozycji. Czy chcesz dodać ten produkt do koszyka?