Był sobie rojber. W gwarze poznańskiej tym słowem określa się nicponia, psotnika, urwisa. O nim jest ta książka. A dokładniej: o twórczości Roberta Walsera. Pisarza, którego jedni uwielbiają, inni lekceważą, a większość w ogóle nie zna. Czym są opowieści Walsera? Jedna z odpowiedzi: próbą uchwycenia wibrującego bezruchu chwili teraźniejszej, tej zarezerwowanej dla rzeczy małych. Rzeczy małe nie oślepiają, nie ogłuszają, nie przytłaczają. Są nieśmiałym zaproszeniem do gry, w której każdy wygrywa. Każdy jest wygranym: zabrzmiało jak banał? Trudno. Przywykliśmy do tego, że literatura „wysoka” najczęściej wysuwa oskarżenia pod adresem świata i ludzi. Uważamy, że jej głównym powołaniem jest demaskowanie zła, kłamstwa, zbrodni, niegodziwości; że musi się skupiać na „udrękach istnienia”; że powinna pokazywać przede wszystkim problemy, z jakimi się zmagamy. Tymczasem utwory Walsera chcą – nie popadając w naiwniactwo – budować zaufanie do świata. Takiego, jakim on jest. Nietzsche chciał wiedzy radosnej – ja wołam o radosne pisarstwo. I odnajduję je u Roberta Walsera. Łukasz Musiał
Anton Czechow swoje jednoaktówki nazywał „małymi komediami”, „żartami scenicznymi”, „wodewilami”. Były wystawiane w całej Rosji, i to na wszystkich scenach – carskich, stołecznych i prowincjonalnych – przynosząc pisarzowi nie tylko zarobek, lecz przede wszystkim: szeroki rozgłos. Zajmują szczególne miejsce w jego twórczości dramaturgicznej; potraktować je można jako swego rodzaju żartobliwy prolog albo komentarz do jego głównych sztuk. To zresztą w nich po raz pierwszy ujawnia się jego słynna poetyka absurdu. Czechow cenił wodewile – i umiał je pisać. W swoich zapiskach podkreślał, że „wodewil uczy śmiechu, a kto się śmieje, ten jest zdrowy”. Nic zatem dziwnego, że marzył, aby napisać „sztuczkę na dwadzieścia pięć minut, ale taką, żeby wszyscy pękali ze śmiechu – żeby rano z teatru wymiatali setki guzików”. Czechow jednak nie kontynuuje tradycji wodewilu, przedstawia bowiem własną koncepcję gatunku. Przede wszystkim stara się wprowadzić wodewil do głównego nurtu literatury, podejmuje walkę z tradycyjną konwencjonalnością teatralną. „Między dużą sztuką a jednoaktówką różnica jest tylko ilościowa”, mówił, a wodewil nazywał zawsze „jednoaktowym dramatem lub komedią”. Agnieszka Lubomira Piotrowska
Bo tu naprawdę chodzi o drobiazgi. Ale tak zasadnicze, tak ważne i poważne, że trzeba je było zebrać, zestawić i ustawić. Dzięki temu – taka nadzieja przyświecała autorowi – mogą się nawzajem oświetlać i uwyraźniać, choć niekiedy też zaciemniać, a nawet podważać i podawać w wątpliwość. Wynika to ze stojącej za tymi szkicami koncepcji przekładu; a mówiąc konkretniej – przekładowej roboty. Materialistycznej, ale nie językoznawczej. Praktycznej, a nie przekładoznawczej. Znawstwo w ogóle nie ma tu chyba wstępu. Wpuszcza się raczej skompromitowany skądinąd – więc excusez le mot – smak. Dlatego destylaty. Ale książka rości sobie też, rzecz jasna, pretensje do naukowości. Tam, gdzie się da, fakty są niezbite, a dane – sprawdzone. Pomieszczone tu uwagi mają często charakter skromnych, ale jakże uczonych dopisków do dużych dzieł i małych dziełek; mówiąc konkretniej – do przekładowej roboty. Stąd glosy. No i zdania – „największe jednostki gramatyczne języka”. W tłumaczeniu tak wielkie, że rozgrywają się w nich niekończące się historie, decydują się niemal losy tego osobliwego świata, jakim jest literatura. Znajdzie się też coś dla miłośników literackich skandali. To szkice z krytyki przekładu, więc niektóre dokonania się tu krytykuje; bywa, że gani; jeszcze inne głaszcze, ale pod włos. Ale to prawdziwe szkice z krytyki przekładu, więc głównie czyta się tu po prostu literaturę, opowiada o niej z miłością i zdziwieniem, bo jedno bez drugiego nie może. A szkice są drugie, bo wcześniej, dekadę temu, były pierwsze. Nie wiadomo, czy będą trzecie.
"Książka Kandyńskiego pomyślana była jako podręcznik i przeznaczona przede wszystkim dla studentów. Dziś stanowi ona klasyczną pozycję w literaturze światowej, jest nieodzowną i poszukiwaną pomocą w studiach teoretycznych i w malarskiej praktyce" - Stanisław Fijałkowski.
"Rozwijane na stronach tej książki analizy są odzwierciedleniem eksperymentalnej metody nauczania, przyjętej przez Kandyńskiego w czasie jego pracy w Bauhausie.
W centrum tej metody pozostaje doświadczenie i obserwacja, ukierunkowana na to, co pozornie najprostsze i najbardziej elementarne. Wszystko jednak, począwszy od owych podstawowych składników formy, w toku analiz wprawione zostaje w ruch, uzmysławiając niewyczerpaną różnorodność możliwych powiązań i oddziaływań, tak w sferze plastycznej formy, jak i poza nią...
Choć praca ta stanowi „przyczynek do analizy elementów malarskich”, elementy wizualne opisywane są w niej przy pomocy licznych paralel do innych sztuk: muzyki, tańca, architektury, a także form przyrodniczych. Poszukiwana przez Kandyńskiego „jedność sztuk” przejawia się tu na poziomie ekspresyjnych pokrewieństw, odkrywanych w podstawowych środkach, które artysta na powrót pragnie ożywić"
- Agnieszka Rejniak-Majewska.
"Sweeny wśród drzew" Flanna O'Briena, powieść opublikowana po raz pierwszy w roku 1939, uznawana jest za początek literatury postmodernistycznej. To precyzyjnie skonstruowany pastisz, literacki żart, książka-pajęczyna, której nitki biegną we wszystkich kierunkach, łącząc się i tworząc niezwykły wzór. Zastosowanie kompozycji szkatułkowej umożliwiło autorowi ciągłe obnażanie tworzonej fikcji, poszczególne warstwy kilku opowieści przeplatają się bez przerwy, przechodząc jedna w drugą w iście kalejdoskopowym tempie, tak że nie wiadomo kiedy, stają się jedną historią. "Sweeny wśród drzew" to jednak przede wszystkim książka o potędze wyobraźni, o jej mocy przekształcania rzeczywistości, ale i o jej słabości. Wyobraźnia bowiem musi stale pozostawać pod kontrolą - w przeciwnym razie autor może wpaść w sidła wykreowanych przez siebie bohaterów.
Pisząc w roku 1851 szkic Wino i haszysz Baudelaire wierzył jeszcze, że z wina może się zrodzić poezja, ale wiedział już, że haszysz jedynie obezwładnia. Twierdził, że wino pobudza wolę, a haszysz ją unicestwia, że wino czyni człowieka towarzyskim, a haszysz go izoluje. Dziewięć lat później wszystkim środkom pobudzającym stawia ten sam kardynalny zarzut: paraliżują wolę, najcenniejszą ze wszystkich władz. Łudzą wspaniałymi wizjami, których nie udaje się przekształcić w trwałe piękno. Nie sposób jednakowoż nie odnieść wrażenia, że te wizje go zachwycają. W swych dociekaniach dochodzi do wniosku, że pociąg do środków pobudzających wynika ze szlachetnej pobudki: głodu nieskończoności. (Ze Wstępu)W komentarzach Czytelnik znajdzie wszystkie dane, które pozwolą mu rozstrzygnąć, czy Baudelaire był narkomanem. A także prawdę o Klubie Haszyszystów.
Na dziedzińcu stał sobie kwiatek i czekał na trzmiela, który by go zapylił. To się nie mogło wydarzyć, a jednak się wydarzyło. Potem jest już tylko ciekawiej. Proustowski bohater marzy o tym, aby przedstawiono go księciu de Guermantes, a zarazem lęka się, że głośno wypowiedzą jego imię. Swann jest już bardzo chory, więc ustępuje miejsca baronowi de Charlus. To brat diuka de Guermantes gra tu bowiem pierwsze skrzypce, chociaż potrzebuje do tego prawdziwego skrzypka. Bohater po raz drugi odwiedza Balbec, dogłębnie poznając hotelowy personel, a przede wszystkim – „klan” Verdurinów. Spędza coraz więcej czasu z Albertyną, lecz pośród „wahań serca” powraca też myślami – i we śnie – do śmierci babki. Podróże po okolicy okraszone są etymologicznymi tyradami profesora Brichota, które sprawiają, że magia imion nabiera nowego znaczenia. A, i jeszcze miłość – także cielesna – okazuje się nie tak oczywista, jak to się zdawało. I w ogóle wszyscy są tu jakby sobą i zarazem swoją odwrotnością. Świat jest w ciągłym ruchu, niczym lokalna kolejka obwożąca pasażerów po normandzkich plażach. To świat Sodomy i Gomory – najbardziej powieściowego, „przygodowego” tomu Proustowskiego cyklu W poszukiwaniu utraconego czasu. To także tom najbardziej chyba autonomiczny, pozwalający – choć wbrew woli autora – na lekturę w oderwaniu od pozostałych części. Teraz w nowym przekładzie Tomasza Swobody.
Mężczyzna czatujący w ciemności, by dokonać zemsty. Grupa biedaków, którzy postanawiają zająć kawałek pustyni. Piękna prostytutka, którą zarazem kocha i nienawidzi całe miasto. Drobny handlarz narkotyków szukający wsparcia u tajemniczych świętych. Kobieta zagubiona na cmentarzu w burzliwą noc po Dniu Zmarłych. Dziewięć opowiadań. Dziewięć historii. Dziewięć skoków w głęboki Meksyk. Role głównych bohaterów obsadza Eduardo Antonio Parra zwykłymi ludźmi: to prości rolnicy i robotnicy, ofiary przemocy, ale też kryminaliści i członkowie półświatka. W ich losach przegląda się rzeczywistość Meksyku początku XXI wieku, kraju, który kapituluje wobec wszechobecnych karteli i korupcji. Ale to nie sensacje rodem z pierwszych stron gazet wypełniają te opowieści, tylko historie jednostek, które czasem walczą o godność, a czasem już tylko o przetrwanie. To proza skonstruowana z mistrzowską precyzją, oszczędna, celna, która potrafi przybrać tony liryczne, lecz bywa też lapidarnie oschła, a niekiedy staje się wręcz hipnotyczna. Parra nawiązuje do wielkich twórców literatury meksykańskiej - jak choćby Carlosa Fuentesa czy Juana Rulfo - pozostając zarazem twórcą na wskroś współczesnym.
W powieści tej postać literacka występuje przeciwko autorowi w imię własnej wolności. W tę swoistą konfrontację wciągnięta zostaje cała tradycja literatury europejskiej, która okazuje się narzędziem walki o autonomię tytułowego bohatera zmierzającego do zniszczenia swojego autora. Wszelako autor nie daje za wygraną i próbuje odzyskać utraconą kontrolę nad swą postacią, skutkiem czego pisze zapewne najdłuższe w literaturze polskiej zdanie, które na dodatek jest nieprzyzwoite.Erudycyjna powieść Artura Przybysławskiego, korzystająca obficie i zabawnie z tradycji europejskiej powieści oraz z filozofii i teorii literatury, nawiązuje do pierwszej jego powieści Pan Profesor nagrodzonej na gdańskim konkursie literackim (2019); nie wymaga jednak ani jej uprzedniej znajomości, ani profesjonalnej znajomości wspomnianych dziedzin. Bezwzględnie jednak wymaga inteligentnego poczucia humoru, bez którego jej lektura nie jest w zasadzie możliwa.
Niezwykła autobiografia, a właściwie niezwykła powieść, bo Rtif zmyśla pisząc Pana Mikołaja, szuka rekompensaty za swoje niezbyt udane życie. Okłamuje czytelnika i samego siebie. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że czytelnik od pewnego momentu dostaje sygnały, że narratorowi nie może ufać i musi rozstrzygać na własną odpowiedzialność, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Temu pionierskiemu u osiemnastowiecznego pisarza chwytowi towarzyszą inne, zadziwiająco nowoczesne, jak przemieszanie czasu pisania z czasem akcji oraz cofanie się i wybieganie naprzód w toku opowieści. Wielką atrakcją jest także i to, że autor, wyprzedzając Balzaka, wprowadził do literatury Paryż ulicy i pospólstwa, podrzędnych hoteli i sublokatorskich pokoików. On pierwszy ukazał Paryż nocą, ciemny z rozjarzonymi oknami sklepów, niczym szeregiem małych teatrzyków. Wyprzedził także Nervala i Patricka Modiano, twierdząc, że szczęście znajduje się, jedynie grzebiąc w okruchach przeszłości.
Czy ta książka to kryminał? W pewnym sensie tak, jednak o ile dla Holmesa i Poirota zbrodnia stanowi zaledwie drobną rysę na tafli idealnego porządku, o tyle w przypadku byłego bramkarza Josefa Blocha morderstwo okazuje się jedną z niewielu oczywistości w zagmatwanym gąszczu znaków, gestów, poszlak i symboli. Stawką nie jest tu przywrócenie pierwotnego ładu, ale raczej narzucenie jakiejkolwiek struktury chaotycznej masie rzeczywistości, która wymyka się wszelkiemu ujęciu, przytłaczając swoją złożonością. W tym sensie można powiedzieć, że to kryminał radykalny albo kryminał rebours.Choć opowiadanie Strach bramkarza przed jedenastką z 1970 roku należy do najbardziej znanych utworów Petera Handkego, dopiero teraz ukazuje się w polskim przekładzie. Pomimo upływu czasu nie straciło na aktualności, i to niezależnie od tego, czy czytać je jako studium postępującej choroby psychicznej, traktat o problemie interpretacji, dogłębną charakterystykę wyalienowanej jednostki, czy też w jeszcze inny sposób.
Proponuję czytelnikom poezji książkę szczególną. Nie jest to tylko układanka wierszy czy próz poetyckich, urodzonych w rozmaitych „obcych” językach, z innych doświadczeń egzystencjalnych i cywilizacyjnych. Prezentuję zbiór światów, uzbieranych w ciągu wielu lat, wielu poetyckich podróży; te światy żyją tu i teraz, ożywione dzięki mojemu przylgnięciu do nich, a następnie zaproszeniu ich do polszczyzny. Dzielę się więc rezultatem przedziwnej fascynacji czy zaintrygowania, zwieńczonego ostatecznie wyborem ? tekstów, doborem – słów, w niekończącym się pościgu za sensem i brzmieniem tamtych, oryginalnych, który sprawił, że ewidentnie cudze wiersze przeobraziły się w moje, zachowując jednak to coś do końca kulturowo nieoswojonego, co stanowi o ich atrakcyjności. W ciągu przeszło półwiecza utwory te pojawiały się na różnych łamach gościnnych, najczęściej „Literatury na świecie”, ale także „Odry”, „Twórczości”, i od lat już – otwartego na wartościową poezję, także „obcą” – „Kwartalnika Artystycznego”. Dla prezentowanej antologii wybrałam formę ronda: zaczyna się ona od przypomnienia prekortezjańskich „Hymnów” króla-poety Netzahualcoyotla i kończy prezentacją wierszy poetów, tworzących w rdzennych językach latynoskich narodów, których rozpoznawalna, zanurzona w mitologicznym odczuwaniu świata, w ścisłej więzi z przyrodą poezja upomina się o prawo do obecności i oddziaływania na wrażliwość współczesnego czytelnika. Krystyna Rodowska
Prezentowany w niniejszej książce wybór tłumaczeń poetyckich z wielu języków i epok stanowi niewątpliwie znaczący wkład w dorobek translatorski Leszka Engelkinga. Prezentowani przezeń poeci to wybitni twórcy wzbogacający kulturę literacką (m.in.: Dante, Gumilow, Garcia Lorca, Yeats, Lowell) swoich narodów, będący jednocześnie niekwestionowanym dziedzictwem literatury światowej. Najstarszy tłumaczony w proponowanej książce tekst to hiszpański anonimowy utwór średniowieczny, wiersze najnowsze zaś to przekłady utworów z drugiej połowy wieku dwudziestego. Oryginały prezentowanych dzieł pochodzą z różnych okresów historii, wielu rozmaitych literatur. Oryginalne teksty sytuują się w czasach współczesnych, choć zarazem przekładane utwory nie kryją swej historycznej proweniencji i faktu, że jednym z ich założeń translatorskich jest tu stworzenie słownych artefaktów uzupełniających literaturę docelową, między innymi o dzieła wcześniej w Polsce nieznane. Nie brak również w prezentowanej antologii przekładów konkurencyjnych wobec translacji już istniejących, wpisujących się w szeregi tłumaczeniowe i uzupełniających rozmaite sekwencje translatorskie, stanowiących różne propozycje, które ukazują rozmaite teksty, zderzające się ze sobą w jednej książce w sposoby nieoczekiwane, pobudzające wyobraźnię i często osobliwe.
To nie jest tradycyjna historia literatury ani podręcznik przekładoznawstwa. Andrzej Kopacki przełożył dwadzieścia jeden wierszy niemieckojęzycznych (od Goethego do dzisiaj) i opatrzył ich polskie wersje autokomentarzem translatorskim. Przekłady i szkice składają się tu na autorski układ figur poetyckich i dyskursów: od historycznoliterackich kamieni milowych (Goethe, Hlderlin) i wędrujących motywów (Trakl, Huchel) przez fenomeny estetyczne (Hofmannsthal, Rilke) i historię polityczną (Brecht, Eich), po problematykę żydowską (Lasker-Schler, Auslnder) i toposy, takie jak natura versus kultura (Benn, Enzensberger).Książka o dwudziestu jeden wierszach dostarcza także materiału dowodowego na rzecz tezy, że przekład literacki przydaje się jako metoda literaturoznawcza. Jeśli pożytki płynące z jego lektury domagają się certyfikatu, znajdą go tutaj po wielekroć.
Tłumaczyć język Prousta, znaczy zachować zdania w kształcie, w jakim zostały zamknięte, aby ich bukiet nie zwietrzał. Te konstrukcje przywodzą na myśl impresjonistyczne obrazy i działają w równie zaskakujący sposób. Kiedy w Muzeum Orsay spojrzymy z bliska na Huśtawkę Auguste’a Renoira, ujrzymy tylko grę barwnych plam. Szybkie uderzenia pędzla, który zdaje się mieszać farby bezpośrednio na płótnie, zamiast na palecie – żadnych konturów, tylko sąsiadujące z sobą odcienie kobaltu, błękitu pruskiego, żółci, szmaragdowej i oliwkowej zieleni. Patrząc z bliska podziwiamy dzieło sztuki bezkształtnej, art informel. Dopiero z dystansu widać, że niebieskawe fiolety z lewej to pień drzewa, a zgaszone zielenie i żółcie to cienie na białej kobiecej sukni z kokardami, które malarz zaznaczył niedbale rozbieloną ultramaryną. Podobnie zdania Prousta sprawiają, podczas pierwszego czytania, wrażenie abstrakcyjnych konstrukcji. Urzekają oryginalną muzyką, ale ich sens nam umyka i staje się zwolna jaśniejszy przy ponownej, przy kolejnej lekturze. To naturalne i z całą pewnością celowe - zdania autora cyklu W poszukiwaniu utraconego czasu nie są do jednorazowego, lecz do wielokrotnego czytania. Marcel Proust napisał w jednym z esejów zbioru Przeciwko Sainte-Beuve’owi : ”Piękne książki są napisane jak gdyby w obcym języku”. Jacek Giszczak
Uparte, niekiedy rozpaczliwe poszukiwanie formy. Tęsknota za bezpiecznym zestawem słów, za „formułą”, która choć na chwilę zatrzymałaby nieustanny potok mowy, znaków i obrazów. Nowe próby, wynalazki, pomysły, do utraty sił, do utraty tchu, do końca. Niektórzy się domyślają, że tego marzenia nie da się zrealizować, że to tylko mrzonka, majak, niebezpieczna ułuda. Niebezpieczna, gdyż grozi ostateczną utratą poczucia rzeczywistości, pogrążeniem się w oparach mitu, w odmętach wyobraźni. Mimo to brną w te próżne rejony, wyruszają w podróże bez powrotu. Czy tak zwana rzeczywistość oferuje coś lepszego? Inni znowu obnażają jałowość tych prób, pokazują, że szukać należy inaczej i gdzie indziej. Choć i tak się nie znajdzie. Forma zawsze się wymyka, wyślizguje, wypada z rąk i wychodzi z kadru. Mniej więcej tak mogłaby wyglądać opowieść o tym, co zwykliśmy nazywać nowoczesnością. Roussel, Bataille, Deleuze, Barthes, Rainer – między innymi to o nich jest ta opowieść.
Wydawnictwo Przypis Łódź 2021 r.
Piętnaście opowiadań składających się na Dublińczyków powstało w latach 1904–1907, kiedy Joyce liczył sobie lat dwadzieścia kilka. Zdumiewa wnikliwość psychologicznych obserwacji oddanych ze stylistyczną finezją; są to przecież cechy dojrzałego, wyrobionego pisarza. Realistyczne scenki z życia zwyczajnych ludzi – uczniów, panien sklepowych, drobnomieszczańskich matron, kancelistów, urzędników i obiboków wydają się nie skrywać żadnej tajemnicy, ukazując monotonną, szarą egzystencję, pozbawioną pasji, wielkich dramatów czy namiętności. A jednak poddane wnikliwej lekturze mogą odsłonić drugie dno, skrzętnie ukryte pod warstwą na pozór przeźroczystego języka.
(fragment posłowia)
Heliogabal"" różni się wyraźnie od innych dzieł Artauda. On sam jednoznacznie to potwierdza: ""być może książka ta jest mniej prawdziwa niż inne dzieła, które stworzyłem; w tym sensie, że jest mniej bezpośrednia i że musiałem wyrazić siebie w sposób okrężny"". Nie jest jednak jakimś ciałem obcym, przeciwnie: ""moja prawdziwa natura oraz moje bezpośrednie i masywne ja mimo wszystko objawiły się w niej"". Heliogabal - pochodzący od Słońca, trwale związany ze źródłem, z pierwotnym chaosem i jednością - Bóg-Król-Słońce scalający wielość w uniwersalną pełnię w trakcie ociekających krwią i spermą rytuałów, rytuałów magicznych, tajemniczych i niezwykłych, łączących okrucieństwo, erotyzm i cudowność (bo tylko gwałtem wyrwać można człowieka ze stanu nieciągłości i przywrócić mu boską ciągłość), stał się poecie bliski do tego stopnia, że w jakiejś mierze Artaud utożsamił się z okrutnym cesarzem: ""Heliogabal, prawdziwy czy nie, żyje, jak sądzę, w najgłębszych pokładach zarówno historycznej osobowości Heliogabala, jak i mojej"".
Christine pracuje w prowincjonalnym urzędzie pocztowym w Austrii po I wojnie światowej, kraju ogarniętym bezrobociem. Nieoczekiwanie otrzymuje telegram od bogatej ciotki, która zaprasza ją do kurortu w szwajcarskich Alpach. Christine z nową tożsamością natychmiast zostaje wciągnięta w świat niewyobrażalnego bogactwa i wyrafinowanych rozrywek, cieszy się powodzeniem. Czuje się całkowicie odmieniona: nic nie jest niemożliwe. Jednak zazdrość i intrygi hotelowego towarzystwa ujawniają jej prawdziwe pochodzenie. Christine wraca na pocztę, gdzie nic już nigdy nie będzie takie samo.
Ten produkt jest zapowiedzią. Realizacja Twojego zamówienia ulegnie przez to wydłużeniu do czasu premiery tej pozycji. Czy chcesz dodać ten produkt do koszyka?