Spokój podwarszawskiej miejscowości Podleśna burzy tragiczne wydarzenie: Władysław Kwaskowiak, komendant miejscowego posterunku milicji, zostaje zamordowany. Ktoś zadał mu śmiertelny cios w głowę i porzucił ciało w lesie. Do wyjaśnienia sprawy zostaje oddelegowany kapitan Lewandowski. Podejrzewa on, że to miejscowi przestępcy chcieli wyrównać rachunki z surowym sierżantem, który nieraz zalazł im za skórę. Równolegle swoje śledztwo prowadzi Bronisław Niewarowny, który obejmuje komendanturę posterunku w Podleśnej po tragicznie zmarłym. Wiadomo, że Kwaskowiak każdego ranka wychodził na spacery, które trwały od kilku minut do ponad godziny. Nikt nie wie gdzie i po co wychodził. Niewarowny uważa, że tu leży klucz do rozwiązania zagadki.
Doktor Zygmunt Niekwasz popada w tarapaty. Po rutynowym zabiegu usunięcia wyrostka umiera pacjent, którego operował. Rodzina zmarłego myśli o złożeniu pozwu, ale dyrektor szpitala oddala zagrożenie. Sugeruje chirurgowi, by wziął urlop, a najlepiej wyjechał na mniej eksponowaną placówkę. Niekwasz stanowczo odmawia – jest pewien, że niczego nie zaniedbał. Zostaje odsunięty od operacji, co jest dla niego druzgocące – ordynator oddziału chirurgii, który nie może wziąć skalpela do ręki! Nie porzuca miejsca pracy, ale jest mu coraz trudniej znosić ukradkowe spojrzenia, aluzje i szepty współpracowników. Postanawia na własną rękę wyjaśnić zagadkę śmierci pacjenta. Dochodzi do wniosku, że zmarły nie odczekał dostatecznie długo po operacji i wbrew zakazowi musiał się czegoś napić, choćby wody, co doprowadziło do zgonu. Ale jak do tego doszło, skoro dostał osobną salę i opiekę pielęgniarską – był wic pod stałą obserwacją…
Porucznik Zygmunt Żytnicki wybiera się na dancing ze swoją dziewczyną Hanką. Lokal pęka w szwach, ponieważ tego wieczoru gra słynny Stanley Smith ze swoim zespołem, a towarzyszy mu nie mniej znana śpiewaczka Maria Bolero. Wśród gości znajduje się znany mecenas z małżonką i przyjaciółmi, a także jeden z tuzów podziemnego światka zwany Prezesem. Po sali chwiejnym krokiem przechadza się także nieprzyjemny mężczyzna w brązowym garniturze, który natarczywie przygląda się Hance i omal nie dochodzi do awantury między nim a Żytnickim. Wkrótce jednak wirtuoz trąbki Stanley Smith przywraca towarzystwu dobry humor. Podczas wyjątkowo żywiołowej improwizacji muzycznej całego zespołu nagle rozlega się dziwny huk, przypominający strzał, na scenę wchodzi chwiejnym krokiem nieznajomy w brązowym garniturze i po kilku krokach pada na ziemię, a na jego piersi rozlewa się kałuża krwi. Porucznik Żytnicki natychmiast rusza do akcji, starając się zapanować nad spanikowanym tłumem.
Do mecenasa Ruszyńskiego zgłasza się zrozpaczona kobieta. Kilka miesięcy wcześniej zaginął jej czteroletni synek Januszek. Był wtedy pod opieką sąsiadki, która wyszła do sklepu z nim i swoimi dziećmi. Miały one czekać na jej powrót przed wejściem, jak to często robili, ale tym razem Januszek zniknął. Nie przysłano żądania okupu, zresztą matka nie jest majętna. W pobliżu jest Wisła, więc milicja podejrzewała utonięcie, ale ciała nie znaleziono i po upływie regulaminowego czasu zadecydowano o umorzeniu śledztwa. Ruszyński, powodowany litością dla zbolałej matki, prosi swoich znajomych milicjantów, aby jeszcze raz przyjrzeli się sprawie. Szybko ustalają, że kilka dni przed zaginięciem Januszka ktoś pobierał z urzędu odpis jego aktu urodzenia, podobno dziadek, który na dodatek nie znał dokładnych danych dziecka. Ponadto mecenasowi udaje się dowiedzieć od kilkuletniej córki sąsiadów, że feralnego dnia obca pani częstowała dzieci cukierkami. Wszystko wskazuje na to, że chłopiec został uprowadzony.
Grupa oficerów milicji spędza wakacje nad morzem. Dla rozrywki udają się do restauracji w Międzyzdrojach, ale niestety wszystkie obecne tam przedstawicielki płci pięknej mają już towarzystwo. Ich uwagę przykuwa blondynka niezwykłej urody. Pułkownik Adamik od razu stwierdza, że taka piękność na pewno pochodzi z Krakowa, na co major Kaczanowski ripostuje, że z Warszawy. Dla rozrywki postanawiają się o to założyć, a przegrany postawi wszystkim kolację. Drogą losowania ustalają, że to Kaczanowski podejmie się śledztwa. Ten błyskawicznie ustala, że to Krystyna Niemirowska z Warszawy, żona inżyniera, świetna pływaczka. Kilka tygodni później major dowiaduje się, że niedługo po ich zabawie blondynka zaginęła najprawdopodobniej utonęła podczas sztormu. Wiedziony instynktem zaczyna interesować się sprawą. Okazuje się, że nie znaleziono dowodu osobistego Krystyny. Czy jej utonięcie to na pewno był nieszczęśliwy wypadek? A może upozorowała swoje zniknięcie?
W warszawskim sklepie sieci Jubiler dochodzi do włamania. Ktoś rozpruł szafę na zapleczu i ukradł biżuterię o wartości niemal dwóch milionów złotych. Co gorsza, ofiarą przestępcy padł kierownik sklepu, zamordowany ciosem w głowę. Personel zeznał, że poprzedniego dnia telefonował główny księgowy i prosił kierownika, by zaczekał na niego w celu wyjaśnienia nieścisłości w dokumentach. Tymczasem sam księgowy zarzeka się, że nigdzie nie dzwonił, u Jubilera nie był, ale nie ma też alibi na feralny wieczór. Prowadzący sprawę kapitan Janusz Tokarski już w trakcie zbierania zeznań pracowników stwierdził, że coś przed nim ukrywają. Poza tym księgowy nie potrzebowałby włamywać się do szafy, skoro kierownik sklepu miał do niej klucze. Sprawa wygląda na bardziej skomplikowaną, niż by się mogło początkowo wydawać.
Do adwokata Mieczysława Ruszyńskiego zgłasza się Włodzimierz Jarecki, chcący złożyć w kancelarii swój testament. Zapisuje w nim mieszkanie, samochody i książeczki oszczędnościowe swojej żonie, o której przy okazji wygłasza w zapisie niepochlebną opinię, a warsztat rzemieślniczy Stanisławowi Kowalskiemu, który uratował mu życie podczas Powstania Warszawskiego. Załącza także zapieczętowany list z prośbą o przekazanie go milicji po jego śmierci. Po pewnym czasie Jarecki zostaje znaleziony martwy. Przy załatwianiu spraw spadkowych okazuje się, że Jareccy byli zgodnym małżeństwem i nikt nie rozumie skąd wzięły się w testamencie przykre słowa na temat wdowy. Mało tego drugi spadkobierca miał podczas powstania zaledwie jedenaście lat i nie było go nawet wtedy w Warszawie, zatem nie mógł nikogo uratować! Nikt nie potrafi wytłumaczyć zachowania Jareckiego, ani nawet odpowiedzieć na pytanie, czy było to samobójstwo, czy może morderstwo
W zimowy dzień w lesie zostaje znalezione ciało kobiety. Została zamordowana ciosem w tył głowy. Sprawca nie zabrał ani drogiego futra, ani dwudziestu tysięcy złotych, które zmarła miała w torebce. Jedyne, co zniknęło, to złota bransoletka w kształcie węża z oczkiem z błękitnego szafiru. Ofiara była niezwykle piękną kobietą, pracowała w komisie, gdzie bardzo dobrze zarabiała. Mężczyzn z łatwością owijała sobie wokół palca i wykorzystywała dla osiągnięcia korzyści awansu, mieszkania, pożyczki. Kto stoi za zbrodnią? Były mąż, jeden z porzuconych kochanków, a może któryś z kontrahentów szemranych interesów?
W kawiarni Zamku Szczecińskiego w każdą niedzielę spotyka się grupa szkolnych przyjaciół. Po maturze ich drogi nieco się rozeszły, ale nadal się widują i wymieniają ostatnimi nowinkami i plotkami. Tym razem Hanka Wróblewska przynosi prawdziwą sensację w kamienicy, w której mieszka popełniono morderstwo! Jej sąsiedzi, państwo Legatowie, sprzedali niedawno samochód i mieli w domu dużą kwotę pieniędzy. Złodziej wręcz zdemolował ich mieszkanie w poszukiwaniu łupu, a jego ofiarą padła matka pani Legatowej, która przyjechała w odwiedziny i nakryła sprawcę na gorącym uczynku. Przyjaciele namawiają Hankę, by zaoferowała milicji pomoc w śledztwie. Kiedyś udało jej się załapać złodzieja w szkole, poza tym sąsiedzi więcej powiedzą znajomej osobie niż obcemu milicjantowi. Dziewczyna daje się namówić i zgłasza się do prowadzącego śledztwo porucznika Romana Widerskiego.
W nieprzyjemną marcową noc do budynku Komendy Stołecznej MO zgłasza się Stanisław Kowalski. Przyszedł zaopatrzony w przybory toaletowe i żywność niezbędne przy dłuższym pobycie w więzieniu. Oświadcza, że przed dwoma laty popełnił przestępstwo: brał udział w napadzie rabunkowym, podczas którego zginęły dwie osoby. Wyrzuty sumienia nie dają mu spokoju, nie może już żyć w stanie nieustającego napięcia i chce dobrowolnie oddać się w ręce władz. Zostaje przyjęty przez majora Witolda Nowakowskiego, który z dystansem podchodzi do wyznania dziwnego przybysza. Uruchamia jednak magnetofon, żeby nagrać każde słowo niezwykłej opowieści, w nadziei, że może uda się rozwikłać sprawę kradzieży sprzed lat, której sprawcy dotąd pozostają na wolności.
W spokojnej wsi Dąbrowa Zakościelna dochodzi do napadu na sklep. Łupem złodziei pada ponad 47 tysięcy złotych. Ktoś wiedział, że właśnie szykowano do wpłaty do banku tygodniowy utarg. W ciągu kilka lat w okolicy doszło do wielu tego typu kradzieży. Świadkowie zeznają, że sprawców jest dwóch, ubrani są na czarno, a charakterystyczną cechą jednego z nich jest blizna na czole. Rabusie są zawsze doskonale poinformowani wiedzą dokładnie u kogo i kiedy pojawia się większa kwota pieniędzy, terroryzują ofiary bronią i znikają bez śladu. Ostatnia kradzież różni się od pozostałych, bo towarzyszy jej morderstwo: sklepowa zostaje zastrzelona, a ślady wskazują na to, że nie spodziewała się niczego, a kula dosięgnęła ją, gdy siedziała na krześle za kontuarem, zatem nie było żadnej walki między ofiarą a sprawcami. Zagadkę Człowieka z blizną spróbują rozwikłać porucznik Andrzej Lewandowski oraz sierżant Stanisław Chrzanowski.
Z Warszawy do Rzymu wyrusza pociąg międzynarodowy. W jego składzie znajduje się wagon pocztowy, z którego po drodze wydawane i przyjmowane są przesyłki. Na stacji Koluszki dochodzi do dziwnego zdarzenia. Nikt nie otwiera oczekującym na peronie pocztowcom, drzwi wagonu są zaryglowane, wewnątrz panuje cisza. Jednemu z ludzi udaje się zajrzeć przez okno w środku dostrzega trzech nieprzytomnych mężczyzn, nie dających oznak życia. Na miejsce przybywają kierownik stacji, milicja, SOK i pogotowie, które zabiera poszkodowanych do szpitala. W wagonie pocztowym zabezpieczono butelki po piwie, w których znaleziono środek usypiający; ponadto stwierdzono, że zniknęły trzy przesyłki: dwie o wysokiej wartości, z pieniędzmi i biżuterią, oraz jedna z planami motoru wysokoprężnego. Kto dokonał kradzieży zwykły złodziej czy szpieg? Zagadkę będzie musiał rozwiązać major Feliks Szpotański.
Henryk Gawryś, świeżo upieczony podporucznik MO, otrzymuje swój pierwszy przydział: kierownictwo posterunku milicji w Wisajnach, niewielkim miasteczku, cichym i spokojnym. Najważniejszą osobą w okolicy jest Adam Sodyr, dyrektor fabryki Elektron. To on odbudował miasteczko z wojennych zniszczeń, dał pracę mieszkańcom i właściwie nic tam nie dzieje się bez jego wiedzy i zgody. Sama fabryka święci triumfy na rynku krajowym i zagranicznym. Pewnego dnia grozę budzi wieść o tym, że Sodyr trafił do szpitala, a jego życie wisi na włosku po próbie samobójczej. W szafce przy łóżku chorego znalezione zostają cztery listy, których treść miała popchnąć dyrektora w objęcia śmierci. Gawryś rozpoczyna śledztwo pod kątem morderstwa i odkrywa, że pod uniżonym uwielbieniem mieszkańców do Sodyra kryje się niechęć, a nawet nienawiść
"W Powszechnym Banku Rzemiosła dochodzi do nietypowej kradzieży. Zniknęło dziesięć milionów złotych rezerwy bankowej, które jeszcze poprzedniego dnia były na swoim miejscu. Milicja nie znajduje śladów włamania, zatem nasuwa się jeden wniosek kradzieży dokonał któryś z pracowników. Do otwarcia skarbca potrzebne są trzy płaskie klucze, a każdy z nich ma w swojej pieczy inna osoba i codziennie trzech dyrektorów otwiera i zamyka pancerne drzwi. Musieli więc być w zmowie, bądź jedna osoba zdobyła wszystkie klucze. Oczywiście jest też zapasowy komplet, przechowywany w Komendzie MO m.st. Warszawy w Pałacu Mostowskich! "
Major Wacław Krzyżewski z Komendy Wojewódzkiej MO we Wrocławiu ma na koncie wiele rozwiązanych spraw, a wśród nich dwie, które z pozoru były nie do rozwikłania. Pierwsza z nich, Szkielet bez palców, miała swój początek w 1960 r., w niezwykle upalny lipcowy dzień. Podczas wybierania gruzu po spalonym przed laty budynku znaleziono szkielet. Początkowo sądzono, że to ciało z II wojny światowej, ale badania wykazały, że miał najwyżej kilka lat. Ciekawostką był brak palców u rąk, które musiały zniknąć już po śmierci ofiary. Poza tym przy ciele nie było nic, co mogłoby naprowadzić milicjantów na jakikolwiek trop.Diabeł przychodzi nocą opowiada o dziejach wampira Wrocławia, który miał na koncie włamania i morderstwa. Ofiarami byli trzej mężczyźni i co najdziwniejsze pies. Wszystkich zastrzelono z tej samej broni o kalibrze 6,35. Trzech zabójstw dokonano na ulicy. Najbardziej zagadkowe było trzecie inżynier Władysław W. został zastrzelony w oknie własnego mieszkania. Nie udało się odkryć żadnego powiązania między ofiarami, przynajmniej do czasu, kiedy major Krzyżewski nie zajął się sprawą.
Do komendy wojewódzkiej MO przychodzi Piotr Salamucha, ogrodnik spod Warszawy. Ktoś podrzuca mu listy z pogróżkami, domagając się 300 tysięcy złotych okupu. Żądania nie zostają spełnione, co skutkuje ostatnim ostrzeżeniem: nieznany osobnik oddaje strzały do rodziny ogrodnika podczas kolacji. Salamucha prosił o pomoc w miejscowej komendzie, został jednak potraktowany z lekceważeniem. Ponadto nie ufa jej szefowi: szantażysta zareagował kolejnym listem od razu po wizycie ogrodnika na policji, a sam chorąży zjawił się w obejściu Salamuchów tuż po strzelaninie, bo był akurat w pobliżu i usłyszał strzały. Do sprawy zostaje oddelegowany kapitan Stefan Kowalczyk.
W sądzie wojewódzkim w Krakowie rusza proces Stanisława Niteckiego oskarżonego o zabójstwo żony. Wybrała się ona na wraz z mężem na górską wyprawę i zginęła spadając w przepaść. Śmierć Marii wzbudziła wielkie poruszenie, bowiem była ona znaną i doświadczoną taterniczką, a szlak, po którym się poruszała, należał do łatwych. Dodatkowym obciążeniem jest fakt, że jej mąż prowadził hulaszczy tryb życia, miewał liczne romanse i zaciągał długi. Zakochana w nim żona wszystko wybaczała i spłacała zobowiązania, a majątek miała ogromny. Jednak intercyza spisana przed ślubem pod naciskiem jej ojca, nie pozwalała mężowi na czerpanie z pieniędzy żony. Obrońcą Niteckiego zostaje szanowany adwokat Jan Murasz, znany z tego, że nigdy nie podejmuje się spraw, co do których nie jest absolutnie pewien niewinności klienta. Czy i tym razem intuicja i doświadczenie go nie zwiodły?
W Warszawie, w biały dzień, dochodzi do napadu na aplikanta sądowego Zygmunta Kalinowskiego. Z miejsca zdarzenia znika teczka, w której były akta sprawy przeciwko białemu gangowi oraz czek na 80 000 dolarów. Śledztwo w sprawie prowadzi major Stanisław Krzyżewski, trwa wyścig z czasem, a tropy okazują się fałszywe. Podejrzanych jest kilku, czas ucieka, sprawa się komplikuje. Czy uda się znaleźć złodzieja, zanim ten zrealizuje czek?Odpowiedź znajdzie czytelnik w książce, której pierwsze wydanie ukazało się w 1963 roku.
O książce:
Historie kryminalne gloryfikujące pracę naszych dzielnych stróżów prawa z czasów PRL, ówczesnych „detektywów” rozwiązujących trudne zagadki, często „z trupem w tle”, w sposób nie mniej interesujący niż ich współcześni odpowiednicy.
Pasjonująca lektura dla wszystkich miłośników kryminałów!
Fragment opowiadania Jerzego Edigeya
TAJEMNICA STAREGO KOŚCIÓŁKA
Rozdział I
Znowu Wrocław
Tak się jakoś składało, że moje drogi reportera chyba od sześciu czy nawet siedmiu lat nie wiodły przez Wrocław. Wreszcie jednak znalazłem się w mieście nad Odrą. Po ulokowaniu się w hotelu, wykręciłem numer centrali Wojewódzkiej Komendy Milicji Obywatelskiej i poprosiłem o połączenie mnie z majorem Adamem Krzyżewskim – moim starym przyjacielem.
– Pułkownikiem Krzyżewskim – poprawiła telefonistka.
„Takiemu to dobrze – pomyślałem sobie – mnie przybywają siwe włosy, jemu gwiazdki”.
– Krzyżewski, słucham – odezwał się w słuchawce znajomy, lekko zachrypnięty głos.
Rozpocząłem oczywiście rozmowę od gratulacji awansu na pułkownika.
– Na razie podpułkownika – mój przyjaciel zawsze był ścisły.
Umówiliśmy się na wieczór. Adam już czekał, był zwykle punktualny co do minuty, ja niestety po staremu spóźniłem się i przyszedłem dopiero po kwadransie. Może właśnie dlatego, tuż po przywitaniu się, spotkała mnie z jego strony złośliwość.
– Czytam te wasze wszystkie „kryminały” i za głowę się łapię, jak wy możecie pisać takie brednie?
– Polskie kryminały cieszą się opinią jednych z lepszych w Europie. Są masowo tłumaczone i wydawane w ZSRR, w Czechosłowacji, na Węgrzech, w NRD, a nawet w takich państwach jak Szwecja czy Włochy. I wszędzie mają duże powodzenie – broniłem skóry własnej i kolegów. – Co im można zarzucić? Akcja toczy się zazwyczaj wokół autentycznych wydarzeń. Czy to nasza wina, że powody przestępstwa są w Polsce inne niż na Zachodzie? Nie ma u nas porywaczy dzieci i bogatych bankierów. Złodzieje nie włamują się do sejfów bankowych i nie kradną brylantów wielkich jak włoskie orzechy, a bandy gangsterów jak na przykład w Chicago nie pędzą przez ulice Wrocławia, ostrzeliwując się z karabinów maszynowych.
– Tego by tylko brakowało – mruknął podpułkownik.
– Realia polskiej powieści sensacyjnej – ciągnąłem dalej swoją obronę – są zawsze zgodne z rzeczywistością dnia codziennego. Przyszły historyk, który za paręset lat będzie pisał książkę o życiu Wrocławia w drugiej połowie dwudziestego wieku, właśnie w tak wyszydzanych przez ciebie kryminałach znajdzie najwięcej autentycznych informacji o tym, jak naprawdę to życie wyglądało. A na próżno będzie ich szukał w naszej powieści współczesnej.
– Nie chodzi mi o akcję tych powieści – Krzyżewski atakował dalej – ani o tak zwane „małe realia”, o to na przykład, że ludzie stoją w ogonku po kiełbasę, że bilet tramwajowy kosztuje złotówkę, że kino „Śląsk” mieści się na tej ulicy, a kawiarnia „Stylowa” na innej, czy wreszcie o to, że hotel „Panorama” długi i niski jak jamnik jest dziwolągiem architektonicznym. Ale to, co wy piszecie o milicjantach, zwłaszcza o oficerach dochodzeniowych, razi już szczególnie.
– Jak to?
– Nie ma chyba ani jednej współczesnej powieści kryminalnej, w której by oficer milicji, jakiś kapitan „biały”, „czarny” czy „brązowy” nie siedział w eleganckim nocnym lokalu i ze znudzoną miną nie sączył leniwie francuskiego koniaku, obserwując niebezpiecznego przestępcę, zagryzającego dzwonkiem śledzia kieliszek czystej. Dałby nam komendant dobrze popalić, gdyby któryś z nas przyniósł rachunek już nie na parę tysięcy, lecz choćby na paręset złotych. Taki „spryciarz” długo by w milicji nie pracował. Musiałby się przekwalifikować, to jest przerzucić się na pisanie kryminałów.
Milczałem, cóż bowiem mogłem powiedzieć?
– Każdy z tych „genialnych oficerów” – podpułkownik zapalał się coraz bardziej – w każdej waszej powieści jest parę razy wyciągany z łóżka w nocy, bo „dzwoni stary” i każe im natychmiast zameldować się w komendzie.
– To się może zdarzyć.
– Owszem,
O książce:
Historie kryminalne gloryfikujące pracę naszych dzielnych stróżów prawa z czasów PRL, ówczesnych „detektywów” rozwiązujących trudne zagadki, często „z trupem w tle”, w sposób nie mniej interesujący niż ich współcześni odpowiednicy.
Pasjonująca lektura dla wszystkich miłośników kryminałów!
Fragment opowiadania Andrzeja Szczypiorskiego
WYSPA CZTERECH ŁOTRÓW
I
W wigilię świętego Mateusza roku 1588 statek korsarski „Emma” szedł pod wszystkimi żaglami kursem na Cartagenę, gdzie kapitan Matthews zamierzał wyładować skrzynię ze skarbami. Na wysokości Tobago „Emma” osiadła na mieliźnie. W wiele lat potem znaleziono szczątki statku, a na nim szkielety całej – jak się zdawało – załogi. Ale minęło znów lat siedemdziesiąt i oto na bezludnej wysepce, oddalonej trzydzieści mil morskich od owej złowieszczej mielizny wyprawa hiszpańska odkryła obozowisko, w którym odnaleziono szkielety czterech ludzi, a przy nich prymitywną mapę, sporządzoną na skrawku żaglowego płótna. Rysunek zdawał się świadczyć, że zawiera szyfrowaną informację, gdzie złożono bezcenny skarb korsarza Matthewsa. Usiłowania Hiszpanów, zmierzające do odnalezienia skrzyni, nie przyniosły powodzenia. Tajemnicza mapka, którą nazwano testamentem z Wyspy Czterech Łotrów, powędrowała do Europy, a jej ślad zaginął potem wśród splątanych ścieżek handlarzy antykami, sztychami i mapami dawnych epok. Skarb budził przez czas jakiś emocje poszukiwaczy przygód, zorganizowano nawet kilka nieudanych wypraw w XIX wieku, ale nieznajomość miejsca ukrycia skrzyni i brak owej unikalnej mapy sprawiły, że w końcu Wyspa Czterech Łotrów przeszła do legend, opowiadanych przez starych żeglarzy...
II
Idąc Floriańską, przypomniała sobie nagle, że zostawiła parasolkę u stryja. Dzień był chmurny, duszny, zbierało się na burzę. Wróciła więc, wyrzucając sobie nieuwagę. Była nieco zdenerwowana, dochodziła już dwunasta, a miała tego dnia wiele drobnych, lecz kłopotliwych spraw do załatwienia. Wchodząc do ocienionej, mrocznej bramy natknęła się na wysokiego mężczyznę w popielatym garniturze, białej koszuli bez krawata i jasnych, niemal białych półbucikach. Spojrzał na nią czujnie i wyszedł na ulicę. Wbiegła po schodach na pierwsze piętro. Drzwi do mieszkania były uchylone. Nagle doznała niemiłego wrażenia, że stało się coś złego. Pchnęła drzwi, które lekko skrzypnęły. Długi, mroczny korytarz. Cisza.
– Stryju! – powiedziała.
Nie odezwał się. Przed kwadransem, kiedy wychodziła od niego, siedział w fotelu w swoim malutkim, zagraconym pokoju.
– Stryju! – powtórzyła głośniej. Serce zaczęło jej bić gwałtownie. Przeszła wzdłuż korytarza, ku uchylonym drzwiom pokoju.
Stary siedział w fotelu. Twarz miał zwróconą w stronę okna, skąd sączyło się światło, scedzone przez chmury. Wokół pomarszczonej, pożółkłej szyi człowieka zaciśnięta była nylonowa pończocha. Obok fotela, na dywanie, leżała książka, która zsunęła się z kolan. Stary człowiek ma szeroko otwarte, zdumione oczy. Jego twarz wyraża napięcie. Więcej napięcia niż lęku. I to już było wszystko.
Ten produkt jest zapowiedzią. Realizacja Twojego zamówienia ulegnie przez to wydłużeniu do czasu premiery tej pozycji. Czy chcesz dodać ten produkt do koszyka?