Czy pamiętacie dziewczynkę z jednym okiem szarym, a drugim zielonym? Której pomysły przychodziły do głowy przez pępek? Tak, to właśnie Ziuzia. Wraca odrobinę starsza ma już 8 lat, mierzy się z nowymi sytuacjami, kształtuje swoje podejście do nich. Nie przestaje być uroczą, pełną fantazji dziewczynką, ale teraz jest jeszcze bardziej rezolutna, bo wiele się u niej zmieniło, a poza tym starszeństwo zobowiązujeZiuzia i dom na głowie jest jak jej bohaterka: pogodna, ale z bardzo wyrazistym charakterem, o nieskrępowanej wyobraźni i mocno zindywidualizowana, żeby nie powiadzieć niezależna. Ta wyczekana pozycja nie zawiedzie miłośników Ziuzi i znów podsyci ochotę na więcej, na kolejne opowieści. Z pewnością będzie kochana przez dzieci równie mocno, jak poprzednie dwie części opowieści. Zaskarbi sobie też sympatię rodziców, bo będzie nieocenioną pomocą w radzeniu sobie z dziecięcymi problemami: niechęcią do szkoły czy zazdrością o młodsze rodzeństwo.Recenzja: Anna Stasiak
E2rd, czyli przyjaźń jak malowanieCzy można zaprzyjaźnić się z rysunkiem i przeżywać z nim niezwykłe przygody? Tak, jeśli ma się wrażliwość dziecka i łatwość przyjmowania rzeczy takimi, jakie są. Wtedy nawet naszkicowany chłopiec stanie się prawdziwym przyjacielem, a niecodzienna z pozoru relacja przerodzi się w silne więzy, wszystko stanie się możliwe i prawdopodobne zarówno wniknięcie do świata książki, jak i kosmiczna podróż, pokonanie własnych lęków, jak również zrozumienie cudzych postaw i ograniczeń.Tytułowy E2rd to chłopiec narysowany kiedyś przez dziecko na ścianie za szafą w tajemnicy przed dorosłymi nietolerującymi bazgrania. E2rd spędza tam całe swoje życie, aż któregoś razu odkleja się od ściany i ożywa. W tym samym dniu, kiedy to się staje, w wyniku zbiegu okoliczności poznaje Marka, dziesięciolatka, i odtąd zaczyna się ich relacja, która z czasem przeradza się w przyjaźń.Ta historia to nie tylko zapis niezwykłych zdarzeń będących udziałem obu bohaterów, to również refleksyjne spojrzenie na świat ludzi dorosłych, ciekawa obserwacja zbiorowych zachowań, typowych reakcji będących wynikiem wejścia w określoną rolę. E2rdowi udaje się uchwycić i pokazać ten moment, kiedy dzieci są jeszcze dziećmi, choć już świadomie i krytycznie widzą świat dorosłych, kiedy kształtują się ich postawy. I jeśli nie zapomną, jakie uczucia towarzyszyły ważnym wydarzeniom w dzieciństwie, jest szansa, że ocalą w sobie wrażliwość i wniosą ją do dorosłego życia. To również opowieść o tym, jak ważna jest potrzeba zrozumienia i akceptacji, jak różne okoliczności, zdarzenia, a w szczególności nastawienie do nich może kształtować rozmaite postawy, jak zwyczajność może zamienić się w niezwykłość, a nawet bohaterstwo. Wszystko to podane jest w sposób naturalny i lekki, bez cienia odstręczającego dydaktyzmu.Niecodzienna, wciągająca i zabawna opowieść o przyjaźni tytułowego E2rda postaci rysunkowej i Marka chłopca ze świata realnego to efekt twórczych działań podjętych przez znanych i cenionych autorów sztuk teatralnych, scenariuszy, książek dla dzieci i dorosłych. Wszyscy, zachowując charakterystyczny dla siebie styl, czerpiąc z własnej wrażliwości i wyobraźni, stworzyli spójną i dynamiczną opowieść o rodzącej się przyjaźni, pełną przygód i niespodziewanych zwrotów akcji.
Wykozaczona Niebieska KapturkaKto założy, że to kolejna wersja znanej wszystkim bajki, będzie miał rację, ale... tylko trochę. Bo osnuta na jej motywach ""Niebieska Kapturka"" to zupełnie nowa opowieść: oryginalna w pomyśle, brawurowa w wykonaniu, hiphopowa w formie, uniwersalna w treści.Nieczęsto zdarza się trafić na książkę, której okładka wywołuje na twarzy uśmiech, nieschodzący z ust do samego końca lektury... Rzadko trafia się na budzący zachwyt oryginał w sytuacji, gdy tytuł brzmi znajomo, a fabuła wykazuje uderzające podobieństwo do znanej historii. Ale to możliwe - dowodem jest ""Niebieska Kapturka"" autorstwa trzech wszechstronnych twórców: Piotra Nowackiego, Łukasza Mazura i Bartosza Sztybora. To książka wyjątkowa: spójna, bezkompromisowo szczera, autentyczna. Jej twórcy, konsekwentnie trzymając się przyjętej konwencji, perfekcyjnie zrealizowali swój zamysł.Mamy więc dziewczynkę, która z koszykiem pełnym jedzenia rusza przez las, by odwiedzić babcię, mamy wilka i myśliwego, którzy konfrontują się ze sobą w kluczowej scenie - jednak na tym podobieństwa do znanej bajki się kończą. Bohaterowie osadzeni są w innej rzeczywistości , a ich działaniom przyświecają motywy zupełnie różne od znanych powszechnie z bajki o dziewczynce w czerwonym czepeczku. ""Kapturka"" w formie i treści jest zupełnie nową opowieścią - brawurową i bardzo aktualną. Dość powiedzieć, że przybrała formę komiksu i została napisana slangiem młodzieżowym. Jej przekaz jest prosty: to pochwała odwagi bycia sobą, otwartości i szczerości. Można ją czytać na wielu poziomach: jako manifest ekologiczny - Kapturka lubi zwierzęta, uratowała wilka, feministyczny - wszak jest Kapturką, nie Kapturkiem, w dodatku Niebieską (czyż przywdziewając kolor tradycyjnie zarezerwowany dla chłopców nie wpisuje się w ideologię gender...?). Można snuć mniej lub bardziej żartobliwe rozważania o wymowie tej opowieści i naturze nowej bohaterki naszych czasów, ale będą one tylko jednymi z wielu możliwych, a przecież niekoniecznie potrzebnych interpretacji. Historia zamknięta w komiksowej formie nie ogranicza grupy potencjalnych odbiorców, lecz przeciwnie - poszerza ten krąg. W tej lekturze odnajdą się bowiem nie tylko młodzi ludzie, których językiem opisana jest znana im rzeczywistość, ale i ich rodzice czy dziadkowie - dołączony do książki słowniczek może być swoistym międzypokoleniowym mostem.Dobrze by się stało, gdyby to minidzieło (""mini"" tylko ze względu na rozmiar) dzięki przyjętej konwencji dotarło z pozytywnym przekazem do czytelników wiekowo pretendujących do grupy młodzieży. By posłużyć się językiem Kapturki: mając ją za bohaterkę, z pewnością wiedzieliby, jak uniknąć muki i nie robić siary, żyć na czilu i dobrej fazie. Czego warto życzyć wszystkim czytelnikom ""Niebieskiej Kapturki"".
Od zawsze każdym miejskim podwórkiem rządzi jakaś banda gołębi. Waleczne, odważne, honorowe, co chwila wznoszą dumne okrzyki: ""Rządzą gołębie, zawsze gołębie, tylko gołębie!"". Przerywają tylko wtedy, gdy ktoś sypnie bułką... Albo gdy na rewir wkroczy ich odwieczny wróg - kot. I to właśnie kot rozbił Bandę Zbigniewa: pożarł gołębia Janusza! Nikt tego nie widział. Nie było śladów. Dowodów brak. Ale gołębie nie potrzebują dowodów, by się zemścić. Na szczęście w odpowiednim (a może najmniej odpowiednim?) momencie na podwórko wkracza Przemek - samotny, młody wróbel. Przemek jest dobroduszny i niewinny. Słabeusz bez własnej Zgrai. Nigdzie nie pasuje i nie ma prawa głosu, bo przecież nie jest gołębiem! A jednak jego dobre serce i wiara w ptaki pozwala mu uchronić Bandę przed katastrofą i dociec prawdy. Przemek raz na zawsze zmieni zasady i udowodni, że warto iść przez życie razem, dziób w dziób. Bo przecież ptak to ptak, a każdy problem da się rozwiązać pokojowo... Albo można odkryć, że tak naprawdę problem nie istnieje!
Początkiem każdego twórczego działania jest pomysł. Wspomagany wyobraźnią i talentem może rozwinąć się z jednego obrazu w ciekawą opowieść.
Tak było w przypadku Miszy i Griszy – bohaterów powołanych do życia przez Roberta Romanowicza, artystę malarza, grafika, twórcę ilustracji do książek dla dzieci, fotografika i rzeźbiarza. Jego obraz stał się inspiracją do opowiedzenia o przyjaźni, odwadze i oddaniu. O tym, że przygoda może zdarzyć się wszędzie, a bohaterem może zostać każdy – nawet mały pluszowy miś.
Wykonana ręcznie, a następnie sfotografowana scenografia złożyła się na niezwykłe ilustracje. Do jej stworzenia posłużyły różne, z pozoru nieprzydatne już materiały: skrawki tkanin, fragmenty nici, muliny, kawałki drewna, korka, druciki, gałązki, resztki filcu... Recyklingowy rodowód mają też główni bohaterowie.
Historia Miszy i Griszy pobudza dziecięcą wyobraźnię, rozwija kreatywność, uczy wrażliwości na przyrodę i pomaga w nauce liczenia.
Tekst: Redakcja
--------------------
Razem łatwiej
Nie zostawia się przyjaciela w potrzebie, nie można być obojętnym na fakt, że przyroda jest zagrożona… Tak w skrócie można podsumować treść najnowszej książki wydawnictwa Tashka. Choćby się było pluszowym misiem i choćby przyjaciela poznało się kilka chwil temu. Niedźwiadek o imieniu Misza, wiedziony głodem, rusza na spacer po lesie. Zamiast ulubionego miodku znajduje… pszczółkę Griszę, która opowiada mu o swoim zmartwieniu. Razem postanawiają uratować świat przed wielką burą chmurą (smogiem?).
Ta prosta historia z łatwością trafi do dzieci. Pomogą w tym przepiękne ilustracje Roberta Romanowicza. Artysta ręcznie wykonał trójwymiarowych bohaterów i scenografię, a następnie to wszystko sfotografował, kreując poszczególne kadry. Świat zbudowany z nieskomplikowanych przedmiotów, może nawet takich, które wielu uznałoby za bezwartościowe, jest dowodem na to, że tworzyć można ze wszystkiego; że najważniejszy jest pomysł, a materiały właściwie każdy znajdzie u siebie w domu lub podczas jednego spaceru: nici, skrawki materiałów, patyczki, guziki… Fotografie sprawiają, że postacie stają się niemal realne, a książka nosi znamiona quasi-reportażu. Aż chciałoby się misia pogłaskać, aż chciałoby się wejść do tego świata…
Tekst Anny Stasiak jest rymowany, melodyjny. Oprócz optymistycznej fabuły niesie w sobie jeszcze walor edukacyjny – troskę o środowisko naturalne i naukę liczenia do dwunastu. Misza i Grisza przejęli się losem świata i postanowili go uratować przed czymś, co w języku dorosłych moglibyśmy nazwać katastrofą ekologiczną. Powtarzalne czynności lub przedmioty – można liczyć wszystko. Autorka umiejętnie wplotła w tekst kolejne cyfry. Małe dzieci z radością je śledzą i podejmują zabawę, a każde dobrze wykonane rachowanie sprawia im wiele satysfakcji.
Książeczkę można czytać i oglądać wielokrotnie, a pomoże w tym jej kartonowa forma. By zabawa mogła trwać dłużej… Polecam!
Recenzja: Agata Hołubowska
Różne znać rzeczy imiona.
Naukowcy dowiedli, że mózg człowieka jest najbardziej elastyczny do 6. roku życia. Wtedy z łatwością chłonie wiedzę i języki obce, i nigdy później nie będzie w stanie przyjąć aż tak dużej dawki informacji. Wtedy też najlepiej uczyć dzieci akcentu, gdyż niewykształcony jeszcze w pełni aparat mowy jest w stanie wypowiedzieć właściwie wszystkie dźwięki. Im starszy, tym – tak samo jak mózg – coraz mniej elastyczny.
Wynika z tego, że zapoznawanie maluszków z obcą mową już od pierwszych dni życia nie jest wcale fanaberią ani przejawem nadmiernych ambicji rodziców, jak niektórzy próbują to traktować. To raczej gimnastyka dla umysłu i aparatu mowy niż robienie z dziecka geniusza na siłę. Nawet więcej – powinno to być obowiązkiem rodziców, bo wczesne poznanie obcego języka ułatwi dzieciom jego naukę. Warunek jest jeden: nauka powinna odbywać się przez zabawę i w żaden sposób nie może kojarzyć się z przykrym obowiązkiem. Powinna być podejmowana niejako przy okazji i tylko wtedy, gdy maluch ma na nią ochotę.
Wydawnictwo Tashka wyszło z propozycją takiej właśnie nauki i zawarło ją w czterech książeczkach, które stworzył Robert Romanowicz, ilustrator związany z wydawnictwem niemalże od początku jego istnienia. Są to: „Pojazdy”, „Zwierzęta”, „Przedmioty” i „Jedzenie”. Przedmioty z życia codziennego zostały pogrupowane, a każdy z nich podpisany jest w czterech językach: hiszpańskim, francuskim, angielskim i polskim. Tak właśnie może wyglądać pierwsze spotkanie z językiem obcym. Spotkanie tym bardziej atrakcyjne, że znakomicie zilustrowane – wielobarwnie, z lekkością i dużym poczuciem humoru.
U Roberta Romanowicza produkty spożywcze są radosne, nawet gdy za chwilę mają być zjedzone, a kierowcy pojazdów uśmiechają się od ucha do ucha, ciesząc się z jazdy. Ponadto na ilustracjach ukrytych jest wiele zaskakujących szczegółów, które niełatwo odkryć za pierwszym razem. Dzieci są zdecydowanie lepszymi wykrywaczami takich niuansów i to im należy zostawić pierwszeństwo.
Sam dobór przedmiotów tworzących poszczególne książeczki bywa również zaskakujący. Na przykład w „Pojazdach” pojawiają się monocykl, balon i batyskaf, czyli mało popularne środki komunikacji. W „Przedmiotach” czuć pewną nutkę sentymentu – telefon starego typu z okrągłą tarczą czy też śmieszny telewizor dalekie są od tego, co widać we współczesnych sklepach z elektroniką. Romanowicz zazwyczaj przywołuje w swych ilustracjach przeszłość, nie goni za nowoczesnym designem. Jest w tym pewna przewrotność, nawet melancholia, ale też mała lekcja historii…
Te książeczki-słowniczki mogą także pomóc w komunikacji pomiędzy dziećmi z różnych krajów. Nie tylko Polacy coraz częściej wychowują swoje dzieci za granicą, ale też
i coraz więcej obcokrajowców odwiedza nasz kraj. Dzieci w przedszkolach porozumiewają się na różne sposoby. Taka książka to całkiem przyjemny prezent w multikulturowym i wielojęzycznym świecie.
Recenzja: Agata Hołubowska
Różne znać rzeczy imiona.
Naukowcy dowiedli, że mózg człowieka jest najbardziej elastyczny do 6. roku życia. Wtedy z łatwością chłonie wiedzę i języki obce, i nigdy później nie będzie w stanie przyjąć aż tak dużej dawki informacji. Wtedy też najlepiej uczyć dzieci akcentu, gdyż niewykształcony jeszcze w pełni aparat mowy jest w stanie wypowiedzieć właściwie wszystkie dźwięki. Im starszy, tym – tak samo jak mózg – coraz mniej elastyczny.
Wynika z tego, że zapoznawanie maluszków z obcą mową już od pierwszych dni życia nie jest wcale fanaberią ani przejawem nadmiernych ambicji rodziców, jak niektórzy próbują to traktować. To raczej gimnastyka dla umysłu i aparatu mowy niż robienie z dziecka geniusza na siłę. Nawet więcej – powinno to być obowiązkiem rodziców, bo wczesne poznanie obcego języka ułatwi dzieciom jego naukę. Warunek jest jeden: nauka powinna odbywać się przez zabawę i w żaden sposób nie może kojarzyć się z przykrym obowiązkiem. Powinna być podejmowana niejako przy okazji i tylko wtedy, gdy maluch ma na nią ochotę.
Wydawnictwo Tashka wyszło z propozycją takiej właśnie nauki i zawarło ją w czterech książeczkach, które stworzył Robert Romanowicz, ilustrator związany z wydawnictwem niemalże od początku jego istnienia. Są to: „Pojazdy”, „Zwierzęta”, „Przedmioty” i „Jedzenie”. Przedmioty z życia codziennego zostały pogrupowane, a każdy z nich podpisany jest w czterech językach: hiszpańskim, francuskim, angielskim i polskim. Tak właśnie może wyglądać pierwsze spotkanie z językiem obcym. Spotkanie tym bardziej atrakcyjne, że znakomicie zilustrowane – wielobarwnie, z lekkością i dużym poczuciem humoru.
U Roberta Romanowicza produkty spożywcze są radosne, nawet gdy za chwilę mają być zjedzone, a kierowcy pojazdów uśmiechają się od ucha do ucha, ciesząc się z jazdy. Ponadto na ilustracjach ukrytych jest wiele zaskakujących szczegółów, które niełatwo odkryć za pierwszym razem. Dzieci są zdecydowanie lepszymi wykrywaczami takich niuansów i to im należy zostawić pierwszeństwo.
Sam dobór przedmiotów tworzących poszczególne książeczki bywa również zaskakujący. Na przykład w „Pojazdach” pojawiają się monocykl, balon i batyskaf, czyli mało popularne środki komunikacji. W „Przedmiotach” czuć pewną nutkę sentymentu – telefon starego typu z okrągłą tarczą czy też śmieszny telewizor dalekie są od tego, co widać we współczesnych sklepach z elektroniką. Romanowicz zazwyczaj przywołuje w swych ilustracjach przeszłość, nie goni za nowoczesnym designem. Jest w tym pewna przewrotność, nawet melancholia, ale też mała lekcja historii…
Te książeczki-słowniczki mogą także pomóc w komunikacji pomiędzy dziećmi z różnych krajów. Nie tylko Polacy coraz częściej wychowują swoje dzieci za granicą, ale też
i coraz więcej obcokrajowców odwiedza nasz kraj. Dzieci w przedszkolach porozumiewają się na różne sposoby. Taka książka to całkiem przyjemny prezent w multikulturowym i wielojęzycznym świecie.
Recenzja: Agata Hołubowska
Różne znać rzeczy imiona
Naukowcy dowiedli, że mózg człowieka jest najbardziej elastyczny do 6. roku życia. Wtedy z łatwością chłonie wiedzę i języki obce, i nigdy później nie będzie w stanie przyjąć aż tak dużej dawki informacji. Wtedy też najlepiej uczyć dzieci akcentu, gdyż niewykształcony jeszcze w pełni aparat mowy jest w stanie wypowiedzieć właściwie wszystkie dźwięki. Im starszy, tym – tak samo jak mózg – coraz mniej elastyczny.
Wynika z tego, że zapoznawanie maluszków z obcą mową już od pierwszych dni życia nie jest wcale fanaberią ani przejawem nadmiernych ambicji rodziców, jak niektórzy próbują to traktować. To raczej gimnastyka dla umysłu i aparatu mowy niż robienie z dziecka geniusza na siłę. Nawet więcej – powinno to być obowiązkiem rodziców, bo wczesne poznanie obcego języka ułatwi dzieciom jego naukę. Warunek jest jeden: nauka powinna odbywać się przez zabawę i w żaden sposób nie może kojarzyć się z przykrym obowiązkiem. Powinna być podejmowana niejako przy okazji i tylko wtedy, gdy maluch ma na nią ochotę.
Wydawnictwo Tashka wyszło z propozycją takiej właśnie nauki i zawarło ją w czterech książeczkach, które stworzył Robert Romanowicz, ilustrator związany z wydawnictwem niemalże od początku jego istnienia. Są to: „Pojazdy”, „Zwierzęta”, „Przedmioty” i „Jedzenie”. Przedmioty z życia codziennego zostały pogrupowane, a każdy z nich podpisany jest w czterech językach: hiszpańskim, francuskim, angielskim i polskim. Tak właśnie może wyglądać pierwsze spotkanie z językiem obcym. Spotkanie tym bardziej atrakcyjne, że znakomicie zilustrowane – wielobarwnie, z lekkością i dużym poczuciem humoru.
U Roberta Romanowicza produkty spożywcze są radosne, nawet gdy za chwilę mają być zjedzone, a kierowcy pojazdów uśmiechają się od ucha do ucha, ciesząc się z jazdy. Ponadto na ilustracjach ukrytych jest wiele zaskakujących szczegółów, które niełatwo odkryć za pierwszym razem. Dzieci są zdecydowanie lepszymi wykrywaczami takich niuansów i to im należy zostawić pierwszeństwo.
Sam dobór przedmiotów tworzących poszczególne książeczki bywa również zaskakujący. Na przykład w „Pojazdach” pojawiają się monocykl, balon i batyskaf, czyli mało popularne środki komunikacji. W „Przedmiotach” czuć pewną nutkę sentymentu – telefon starego typu z okrągłą tarczą czy też śmieszny telewizor dalekie są od tego, co widać we współczesnych sklepach z elektroniką. Romanowicz zazwyczaj przywołuje w swych ilustracjach przeszłość, nie goni za nowoczesnym designem. Jest w tym pewna przewrotność, nawet melancholia, ale też mała lekcja historii…
Te książeczki-słowniczki mogą także pomóc w komunikacji pomiędzy dziećmi z różnych krajów. Nie tylko Polacy coraz częściej wychowują swoje dzieci za granicą, ale też
i coraz więcej obcokrajowców odwiedza nasz kraj. Dzieci w przedszkolach porozumiewają się na różne sposoby. Taka książka to całkiem przyjemny prezent w multikulturowym i wielojęzycznym świecie.
Recenzja: Agata Hołubowska
Poznaję świat z Alinką
Kto się stęsknił za Alinką? Tę sympatyczną dziewczynkę poznaliśmy nie tak znowu dawno temu, ale ci, którzy zdążyli się z nią zaprzyjaźnić, na pewno ucieszą się z kolejnych książeczek o jej przygodach: „Rybom pięknie błyszczą łuski” i „Złotą gwiazdą kosmos mruga”. Alinka pokazała już maluchom, czym jest deszcz, jakie grzyby rosną w lesie oraz zapoznała z warzywami i owocami. Tym razem Alinka spogląda na niebo i wodę, a wzrok dzieci podąża za jej spojrzeniem.
Jak piękne potrafią być niebo i morze! W jednym i drugim coś ślicznie się błyszczy. Wiecie, jak wypatrzyć gwiazdkę na nocnym niebie i rybkę w głębinach wody? Alinka to potrafi i chętnie też pokazuje innym dzieciom, jak wygląda rakieta, którą można polecieć w kosmos, jak kometa, a jak księżyc. Zachęca maluchy do naśladowania odgłosu pluskających fal i szukania złocistych gwiazd.
Książeczki o Alince są stworzone dla malutkich rączek. Mają niewielki rozmiar i kartonowe strony, co pozwala na swobodną i długą zabawę. Kolorowe, wyraziste ilustracje przykują uwagę nawet najmłodszego, kilkumiesięcznego dziecka i pomogą w odróżnianiu pierwszych przedmiotów oraz ich nazywaniu. Tekst także został dostosowany do możliwości odbioru maluchów: kilka króciutkich wierszowanych fraz (łatwych w zapamiętaniu) nakreśla temat przygody Alinki i zamyka opowiastkę.
Alinka świetnie się sprawdzi zarówno jako kolejna po czarno-białych książeczkach lektura dla niemowlaków, jak i uzupełnienie biblioteczki starszych dzieci.
Recenzja: Urszula Zimoląg?
Różne znać rzeczy imiona.
Naukowcy dowiedli, że mózg człowieka jest najbardziej elastyczny do 6. roku życia. Wtedy z łatwością chłonie wiedzę i języki obce, i nigdy później nie będzie w stanie przyjąć aż tak dużej dawki informacji. Wtedy też najlepiej uczyć dzieci akcentu, gdyż niewykształcony jeszcze w pełni aparat mowy jest w stanie wypowiedzieć właściwie wszystkie dźwięki. Im starszy, tym – tak samo jak mózg – coraz mniej elastyczny.
Wynika z tego, że zapoznawanie maluszków z obcą mową już od pierwszych dni życia nie jest wcale fanaberią ani przejawem nadmiernych ambicji rodziców, jak niektórzy próbują to traktować. To raczej gimnastyka dla umysłu i aparatu mowy niż robienie z dziecka geniusza na siłę. Nawet więcej – powinno to być obowiązkiem rodziców, bo wczesne poznanie obcego języka ułatwi dzieciom jego naukę. Warunek jest jeden: nauka powinna odbywać się przez zabawę i w żaden sposób nie może kojarzyć się z przykrym obowiązkiem. Powinna być podejmowana niejako przy okazji i tylko wtedy, gdy maluch ma na nią ochotę.
Wydawnictwo Tashka wyszło z propozycją takiej właśnie nauki i zawarło ją w czterech książeczkach, które stworzył Robert Romanowicz, ilustrator związany z wydawnictwem niemalże od początku jego istnienia. Są to: „Pojazdy”, „Zwierzęta”, „Przedmioty” i „Jedzenie”. Przedmioty z życia codziennego zostały pogrupowane, a każdy z nich podpisany jest w czterech językach: hiszpańskim, francuskim, angielskim i polskim. Tak właśnie może wyglądać pierwsze spotkanie z językiem obcym. Spotkanie tym bardziej atrakcyjne, że znakomicie zilustrowane – wielobarwnie, z lekkością i dużym poczuciem humoru.
U Roberta Romanowicza produkty spożywcze są radosne, nawet gdy za chwilę mają być zjedzone, a kierowcy pojazdów uśmiechają się od ucha do ucha, ciesząc się z jazdy. Ponadto na ilustracjach ukrytych jest wiele zaskakujących szczegółów, które niełatwo odkryć za pierwszym razem. Dzieci są zdecydowanie lepszymi wykrywaczami takich niuansów i to im należy zostawić pierwszeństwo.
Sam dobór przedmiotów tworzących poszczególne książeczki bywa również zaskakujący. Na przykład w „Pojazdach” pojawiają się monocykl, balon i batyskaf, czyli mało popularne środki komunikacji. W „Przedmiotach” czuć pewną nutkę sentymentu – telefon starego typu z okrągłą tarczą czy też śmieszny telewizor dalekie są od tego, co widać we współczesnych sklepach z elektroniką. Romanowicz zazwyczaj przywołuje w swych ilustracjach przeszłość, nie goni za nowoczesnym designem. Jest w tym pewna przewrotność, nawet melancholia, ale też mała lekcja historii…
Te książeczki-słowniczki mogą także pomóc w komunikacji pomiędzy dziećmi z różnych krajów. Nie tylko Polacy coraz częściej wychowują swoje dzieci za granicą, ale też
i coraz więcej obcokrajowców odwiedza nasz kraj. Dzieci w przedszkolach porozumiewają się na różne sposoby. Taka książka to całkiem przyjemny prezent w multikulturowym i wielojęzycznym świecie.
Recenzja: Agata Hołubowska
Poznaję świat z Alinką
Kto się stęsknił za Alinką? Tę sympatyczną dziewczynkę poznaliśmy nie tak znowu dawno temu, ale ci, którzy zdążyli się z nią zaprzyjaźnić, na pewno ucieszą się z kolejnych książeczek o jej przygodach: „Rybom pięknie błyszczą łuski” i „Złotą gwiazdą kosmos mruga”. Alinka pokazała już maluchom, czym jest deszcz, jakie grzyby rosną w lesie oraz zapoznała z warzywami i owocami. Tym razem Alinka spogląda na niebo i wodę, a wzrok dzieci podąża za jej spojrzeniem.
Jak piękne potrafią być niebo i morze! W jednym i drugim coś ślicznie się błyszczy. Wiecie, jak wypatrzyć gwiazdkę na nocnym niebie i rybkę w głębinach wody? Alinka to potrafi i chętnie też pokazuje innym dzieciom, jak wygląda rakieta, którą można polecieć w kosmos, jak kometa, a jak księżyc. Zachęca maluchy do naśladowania odgłosu pluskających fal i szukania złocistych gwiazd.
Książeczki o Alince są stworzone dla malutkich rączek. Mają niewielki rozmiar i kartonowe strony, co pozwala na swobodną i długą zabawę. Kolorowe, wyraziste ilustracje przykują uwagę nawet najmłodszego, kilkumiesięcznego dziecka i pomogą w odróżnianiu pierwszych przedmiotów oraz ich nazywaniu. Tekst także został dostosowany do możliwości odbioru maluchów: kilka króciutkich wierszowanych fraz (łatwych w zapamiętaniu) nakreśla temat przygody Alinki i zamyka opowiastkę.
Alinka świetnie się sprawdzi zarówno jako kolejna po czarno-białych książeczkach lektura dla niemowlaków, jak i uzupełnienie biblioteczki starszych dzieci.
Recenzja: Urszula Zimoląg?
Jak pożegnać się z pieluchą.
Małe dzieci uwielbiają odkrywać i poznawać nowe rzeczy. Każda kolejna zabawka dostarcza wielkich emocji, nieznane wcześniej działanie wywołuje zaciekawienie. Wiele dzieci uparcie ćwiczy nowo nabyte umiejętności, ciesząc się z możliwości wypróbowywania ich raz za razem. Jest jednak moment, kiedy większość maluchów odmawia rodzicom współpracy w dalszym rozwoju i wykonywaniu pewnej czynności. Ten bunt trwa nierzadko nawet kilkanaście tygodni i mimo że w tym czasie dzieci potrafią nauczyć się innych rzeczy, tej jednej – nie chcą. Co stwarza napięcie między rodzicami a ich pociechą. Proszę Państwa, jeśli nie chcecie poróżnić się ze swoim maluchem, nie rozpoczynajcie nocnikowej edukacji bez pomocy Pana Pieluchy.
Sympatyczny bohater książki całymi dniami marzy o różnych sprawach, ale jedno pragnienie jest zawsze na pierwszym miejscu: zachowanie suchej pupy. Bez tego nie uda się ani spokojnie marzyć o innych rzeczach, ani też realizować dotychczasowych marzeń. Pan Pielucha ma dość ambitne plany na przyszłość. Są wśród nich: odnalezienie ginących w praniu skarpet, występ w japońskim teatrze, wyprawa w kosmos, ale i te mniej wymyślne – choćby wspaniała, nieograniczona niczym zabawa. Pan Pielucha jednak nic nie zdziała, dopóki dzieci nie dadzą mu odpocząć i nie zaczną korzystać z nocnika. A i samym dzieciom zabawa bardziej się spodoba, gdy nie będzie im towarzyszyła intensywnie pachnąca, ciężkawa pielucha.
Warto zwrócić uwagę na sposób, w jaki tajemniczy duet Ta Tatoi i Ingakku Riukimiuki ujął temat. W wierszowanym tekście, opisującym perypetie Pana Pieluchy, nie ma moralizowania, nakazów i oceniania dziecka. Na ilustracjach nie znajdziemy ani dziecka w pieluszce, ani korzystającego z nocnika. To dobrze, bo dziecko nie odczuje presji związanej z tym, że musi pożegnać się z pieluchą. Jeśli jest na to gotowe, na pewno zrozumie treść książki i pomoże Panu Pielusze w realizacji marzeń.
Recenzja: Urszula Zimoląg
Jeden bohater i pięć fragmentów jego rzeczywistości Gdy ma się sześć lat, to świat może wydawać się naprawdę skomplikowany. Rzeczywistość dzieli się na różne sfery i czasem trudno oddzielić jedną od drugiej. Wystarczy posłuchać, o czym rozmawiają i jak bawią się dzieci w tym wieku. Bajka, sen, gra komputerowa, tu i teraz w realnym życiu wszystko się ze sobą zazębia, zacierając granice. Dlatego Jasiek, główna postać zbioru pięciu dramatów pt. Jasiek i, ma tak różnorodne problemy i tak wielu bohaterów spotyka na swej drodze. Ma swojego wewnętrznego stracha, którego próbuje opanować, a który walczy z odważną stroną chłopięcej natury. Konfrontacja z prawdziwym strachem pozwala na sprawdzenie własnych możliwości. Bywa, że chłopiec zmaga się z chorobą i tutaj również dochodzi do starcia przeciwnych sił sprzymierzeńcy kontra wirus. I ta walka okazuje się zwycięska. Innym razem Jasiek bawi się z najlepszym kolegą w odkrywców nowych światów i w unicestwianie napotkanych kosmitów. Spotkanie oko w oko z przedstawicielką innej nacji pozwala nie tylko na otwarcie oczu i naukę tolerancji, ale także na zwalczenie stereotypu, że dziewczyny to się na niczym nie znają. Poznajmy też Jaśka w innej sytuacji gdy bardzo pragnie mieć psa i musi udowodnić swojej mamie, że jest już odpowiedzialnym człowiekiem, który potrafi się nim zająć. Pewnie nie byłoby to takie trudne, gdyby nie przewrotna natura psa-zabawki. I wreszcie spotkanie ze światem dawnych wierzeń i postaciami ze słowiańskich podań w onirycznym dramacie. Jasiek czeka na powrót taty z pracy, a że ten się odwleka, postanawia działać, nie wiedząc, że ojciec wpadł w sidła niepokojącego snu. Nie ma dwóch takich samych światów, nie ma dwóch takich samych przygód. Jest tylko jeden Jasiek, a i on ma zmienną naturę. Pięcioro dramaturgów wystawianych na polskich scenach zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych postanowiło pokazać różne spojrzenia chłopca na świat. Autorzy zapraszają młodych czytelników do wspólnej zabawy może to być czytanie z podziałem na role, domowy teatrzyk, a może po prostu kolejna książka do przeczytania, tyle że o odmiennej formie niezwykle rzadko spotykanej w literaturze dla dzieci. Dlaczego by jej nie poznać? Dlaczego nie odkryć jej możliwości? Dlaczego nie porównać tekstu na papierze z tym, co dzieje się z nim później na scenie, gdy dołączy się do niego scenografię, muzykę, aktorów, światła? Próba stworzenia takiego małego teatru została już w książce podjęta to ilustracje autorstwa pięciorga artystów. Różne techniki, różne momenty wybrane do ukazania czytelnikom, różnie rozłożone akcenty Można przedstawić bohaterów w całości, a można tylko ich fragmenty; można bardziej dosłownie, a można metaforycznie. Można ich sfotografować, namalować ręcznie lub posłużyć się grafiką komputerową. To właśnie różnorodność jest wielkim atutem antologii Jasiek i. To także pokazanie, że nie ma jednego przepisu na napisanie tekstu scenicznego jedyną wytyczną jest siła tkwiąca w słowie włożonym w usta bohaterów, reszta jest już czystą fantazją i dowolnością. Może stanie się to zachętą do własnej twórczości? Może młodzi czytelnicy zechcą napisać inne przygody Jaśka? W końcu oni wiedzą najlepiej, co jeszcze może się przytrafić takiemu chłopcu. Książka powstała na zamówienie Wrocławskiego Teatru Lalek i jest efektem prowadzonego przez niego cyklu Słuchaj!, polegającego na głośnym czytaniu tekstów przez aktorów jeszcze bez sceny, bez scenografii Te elementy były potencjalnymi wyobrażeniami słuchaczy gości WTL, a teraz także czytelników w całej Polsce. Agata Hołubowska
Alinka to uśmiechnięta od ucha do ucha dziewczynka, która w trzech kartonowych książeczkach zachęca najmłodsze dzieci do zabawy. Wcześniej, w kolorowance-wycinance, zapraszała przedszkolaki do teatru w humorystyczny sposób przedstawiając jego poszczególne rodzaje i inspirując do własnej twórczości.Teraz opowiada prosto i rytmicznie o rzeczach znanych z otaczającej rzeczywistości: deszczu, jedzeniu, czy muchomorach w lesie. Ledwie kilka zdań uzupełniają ilustracje, równie proste, wyraziste, w pewien sposób ascetyczne, kojarzące się z japońską grafiką, powtarzalne. Zmienia się tylko kolor sukienki Alinki. Brak detali, duża buzia i gruby czarny kontur pozwolą maluszkom łatwiej skupić wzrok na obrazkach. Autorka zdecydowała się na ograniczone operowanie barwami, co również ułatwi skupienie na samych przedstawionych obiektach.Cała zabawa polega na tym, by czytać dziecku, dając mu nie tylko słowo, ale także obraz dostosowany do jego percepcji wzrokowej; także, by dać do ręki książeczkę o kartonowych kartkach, by samo mogło je przewracać. Nieco starsze dzieci mogą pokusić się o narysowanie Alinki, a jeszcze starsze tworzenie jej dalszych przygód. Czasami, co zaskakuje rodziców, dzieci interesują się książkami z złożenia nie przystającymi do ich wieku. Bywa że kartonowe książki podobają się 7-, 8-latkom. A tego typu grafika ma wzięcie u dziewczynek w tym wieku. Może i Alinka ich zachwyci?Ingakku Riukimiuki artystka nieznana, tajemnicza, ukrywająca się pod pseudonimem stworzonego przez siebie skrzata, lubuje się w krągłościach, prostocie i niedopowiedzeniu. Oprócz tworzenia książek dla dzieci, zajmuje się także grafiką użytkową i zdaje się, że synteza, wielość treści przekazana przy pomocy jak najmniejszej ilości elementów, jest wyznacznikiem także twórczości dla najmłodszych odbiorców, którzy właśnie w ten sposób wprost odbierają świat. Stworzyła Alinkę, która ma szansę stać się bohaterką na miarę popularnej króliczki Miffy. Bardzo jestem ciekawa, jakie będą jej dalsze losy i czy mali czytelnicy obdarzą ją sympatią, a ich buzie będą się równie szeroko uśmiechały na jej widokRecenzja: Lidia Skowronek
Bóg stał się Człowiekiem i narodził się w Betlejem przed dwoma tysiącami lat. W życiu wierzącego chrześcijanina, to historyczne wydarzenie ma miejsce nieustannie. Bóg, wciąż i na nowo, przychodzi do nas na różne sposoby. Pragnie, byśmy pociągnięci Jego przykładem, z nowością wiary i entuzjazmem przeżywali naszą codzienność.
Książka ta jest nieocenioną pomocą w przygotowaniu, nie tylko do Świąt Bożego Narodzenia, ale również do Adwentu. Dzięki niej Czytelnik ma możliwość aby świadomie przeżyć czas Oczekiwania, zrozumieć istotę wyrzeczeń adwentowych, zapragnąć rekolekcji, odnaleźć w sobie tęsknotę za Dzieciątkiem, które ma się narodzić.?
Ingakku Riukimiuki artystka nieznana, tajemnicza, ukrywająca się pod pseudonimem stworzonego przez siebie skrzata, lubuje się w krągłościach, prostocie i niedopowiedzeniu. Oprócz tworzenia książek dla dzieci, zajmuje się także grafiką użytkową i zdaje się, że synteza, wielość treści przekazana przy pomocy jak najmniejszej ilości elementów, jest wyznacznikiem także twórczości dla najmłodszych odbiorców, którzy właśnie w ten sposób wprost odbierają świat. Stworzyła Alinkę, która ma szansę stać się bohaterką na miarę popularnej króliczki Miffy. Bardzo jestem ciekawa, jakie będą jej dalsze losy i czy mali czytelnicy obdarzą ją sympatią, a ich buzie będą się równie szeroko uśmiechały na jej widok
Mól, panie, jak prawdziwy! Malina Prześluga to potrafi! Jak nie pchła, to komar, jak nie komar, to... mucha i mól. Tak, tak, właśnie ten ostatni jest głównym bohaterem najnowszej książki Maliny Prześlugi, pt. ,,Bajka o starej babci i molu Zbyszku"". Co wiemy o molach? Tyle, że robią nam dziury w ubraniach lub spustoszenie w szafkach z suchym jedzeniem. Co robimy z molami? Ubijamy, jak tylko jakiegoś zobaczymy. Za co je uważamy? Za ogromne szkodniki. I nic więcej. Tymczasem... Malina Prześluga małemu molowi nadaje imię, charakter, uczucia, marzenia i wizję przyszłości. Mol Zbyszek mieszkał sobie w szafie wraz z rodziną i przyjaciółmi, gdy zjawiło się TO... zagłada w postaci kulek na mole. I po zabawie. Biedny, niedoświadczony jeszcze, mól został sam. Zaopiekowała się nim mucha Marzena. (Mucha to kolejne stworzenie, którego obecności nie możemy znieść w domu). I tak, krok po kroku, historia mola się rozwija, codzienność nabiera barw, a człowiek, ten odwieczny wróg, nie jest taki zły... Ha! Lecz człowiek nie byle jaki! Tytułowa stara babcia. Starsi ludzie też nie zawsze są traktowani z należytym szacunkiem. I tutaj Malina Prześluga pewnej staruszce dodaje lekkości i poczucia humoru, a na dodatek pewnych walorów komicznych, bo okazuje się, że zmarszczki mogą tworzyć ciekawe wzorki na twarzy, a brak sztucznej szczęki w ustach - śmieszne miny. I nie ma tutaj nic z rubasznego ośmieszania! To także niezwyczajność w zwyczajności jest bohaterką tej książki. Bowiem może się okazać, że interesujących bohaterów mamy od dawna w domu. Tylko dostrzec ich trzeba, obdarzyć sympatią... (Oj, już to widzę, jak dzieci po lekturze tej książki nie pozwolą rodzicom ubić żadnego mola i żadnej muchy!). I znów jest tak, że trudno się nie uśmiechnąć i nie polubić tych postaci. One tak ubarwiają szarą rzeczywistość! I może nie byłoby to tak oczywiste, gdyby nie fotografie Pawła Bajewa. Stworzył on Zbyszka i Marzenę, i babcię (a może dziadka w roli babci?) znalazł odpowiednią. Sfotografował ich wszystkich, a co na zdjęciu, to przecież istnieć musi naprawdę. I niech ktoś spróbuje nie uwierzyć! I wszystko się tu zgadza: i mieszkanie nienowoczesne, i szafa, i zęby w szklance. Wszystko jest i to takie, że dotknąć by się chciało i wejść do tego świata natychmiast! Recenzja: Agata Hołubowska
,,Bajkę o włosie Patryku"" zilustrowała Agnieszka Woźniak. Zrobiła to w sposób oszczędny, niemalże minimalistyczny, posługując się tylko czarną kreską. W obrazy ,,wciągnęła"" także sam tekst, który chwilami współtworzy ilustrację. Nie jest łatwo animizować włosy, unikając oczywistych środków, czyli nadawania im np. oczu czy rąk. A jednak ilustratorce się to udało: jej włosy, choć proste, pełne są życia, dynamiki. Nie mają ludzkich cech, ale w jakiś magiczny sposób ożywają. Ilustracje sprawiają, że wierzymy w każde napisane słowo. Tak mocno podkreślają tekst i doskonale go uzupełniają. Wierzę, że i ta książka, choć zupełnie inna, to znajdzie swoich wielbicieli, podobnie jak ,,Ziuzia"" Maliny Prześlugi.
Snuj się opowieści, snuj...Robert Romanowicz dał się już poznać jako znakomity ilustrator - autor treści graficznych do tekstu napisanego przez kogoś innego. Teraz występuje w nowej roli - jako twórca książki autorskiej, w której obraz jest równie ważny jak słowo. ,,Mali opowiadacze"" to zestaw ilustracji - portretów zwierząt lub dziwacznych stworów, które opisane są za pomocą trzech krótkich początków zdań. Może poznamy imię, a może nie... Może dowiemy się z nich, skąd dana postać przyszła, a może wcale nie będzie nam to potrzebne? Bo w tej książce to nie wiedza z niej wydobyta jest istotna, lecz to, co przekazuje czytelnikowi, a właściwie widzowi, obraz. Obraz kolorowy, ale nieskomplikowany, stworzony w stylu retro, jakby już naznaczony upływającym czasem. Tutaj pole do popisu ma wyobraźnia, która tytułowym małym opowiadaczom ma podpowiedzieć ciąg dalszy historii albo... stworzyć ją od początku.Idea tej książki, jak sądzę, jest taka, by nie tylko pobudzić wyobraźnię, ale także nauczyć dzieci głośnego artykułowania własnych myśli, budowania zdań i wreszcie niełatwej sztuki opowiadania. Początkującym czytelnikom pomoże również w doskonaleniu umiejętności czytania. Ważne, by w pobliżu znalazł się uważny i cierpliwy słuchacz, który zechce usłyszeć najbardziej nieprawdopodobne historie... Opowieści, które z każdym otwarciem książki mogą odżywać i powstawać na nowo. Książka celowo jest kartonowa, by mogła dłużej służyć i częściej być otwierana. Miłej zabawy!Recenzja: Agata Hołubowska
Do zabawy słowem i obrazemTo jest ciekawa sytuacja, gdy ilustrator zabiera się do pisania tekstów i tworzenia książek autorskich, które stają się dziełami jednolitymi i komplementarnymi. Tak stało się z Robertem Romanowiczem ,,naczelnym ilustratorem wydawnictwa Tashka"" (jeśli mogę sobie pozwolić na nadanie mu takiego tytułu), spod którego pióra, pędzla, ołówka, klawiatury i Bóg wie, czego jeszcze, powstały ostatnio dwie książki. Jedną z nich są ,,Rymowane cyferki"".Tutaj artysta wcielił się także w poetę i napisał do każdej cyfry od 1 do 10 po dwa rymowane wersy, które tworzą groteskowy opis tego, co dzieje się na ilustracji. A dzieje się sporo! Parówki w sputniku,ośmiornica licząca okna w kamienicy, jajka tańczące w wytłaczance przy dźwiękach płynących a gramofonu... A to jeszcze nie wszystko! Trudno się tu nie uśmiechnąć, a jeszcze trudniej... oprzeć urokowi ilustracji.Robert Romanowicz trafia do małego czytelnika humorem, ożywianiem rzeczy, które pozornie życia w sobie nie mają (ot, choćby takie słoiki śmiejące się z muchy), ciepłymi barwami i celowym ,,postarzeniem"" ilustracji, który to efekt sprawia, iż wydają się one stworzone dawno temu, jakby same w sobie miały bogatą historię i niejedno przeszły. Albo zostały odnalezione po latach na jakimś zakurzonym strychu. Nadaje im to rys pewnej tajemniczości, zupełnie jakby coś jeszcze mogły przed ciekawymi świata oczami ukrywać.Kartonowa książeczka będzie nie tylko impulsem do poznania cyferek przez małe dzieci, ale także zabawą słowem, szczególnie tym rymowanym. Starsze dzieci, próbujące samodzielnie składać litery, zachęci do trenowania sztuki czytania. Wreszcie będzie okazją do miłego spędzenia czasu z książką (może nawet po raz pierwszy?), która została starannie zilustrowana i wydana, z dbałością o estetyczną edukację najmłodszych.Recenzja: Agata Hołubowska
Ten produkt jest zapowiedzią. Realizacja Twojego zamówienia ulegnie przez to wydłużeniu do czasu premiery tej pozycji. Czy chcesz dodać ten produkt do koszyka?