KATEGORIE

Kategorie

Okładka książki Miesiąc niedziel

Miesiąc niedziel

  • Autor: John Updike
  • ISBN: 9788375107692
  • EAN: 9788375107692
  • Oprawa: Twarda
  • Wydawca: Rebis
  • Format: 12.8x19.7cm
  • Język: polski
  • Seria: SALAMANDRA
  • Liczba stron: 240
  • Rok wydania: 2012
  • Wysyłamy w ciągu: niedostępny
  • Brak ocen
  • 20,59
     zł
    Cena detaliczna:  33,90 zł
    Najniższa cena z ostatnich 30 dni: 20,59
Artykuł chwilowo niedostępny
Wpisz e-mail, jeśli chcesz otrzymać powiadomienie o dostępności produktu
x
Arcydzieło inteligentnego humoru pełne błyskotliwych spostrzeżeń, freudowskich pomyłek i gier słownych
W połowie lat siedemdziesiątych w Ameryce ogarniętej rewolucją seksualną pastor Tom Marshfield, choć żonaty, cudzołoży bez umiaru. Gdy sprawa wychodzi na jaw i w parafii wybucha skandal, trafia do specjalnego ośrodka dla "upadłych" księży. Przez miesiąc ma za zadanie - w ramach terapii - codziennie prowadzić zapiski. I każdego dnia rano, spisując swoją historię, wspominając dzieciństwo i lata młodości, snuje rozważania na temat życia i śmierci, seksu, Boga, natury cudów, małżeństwa, zdrady, chrześcijaństwa, wiary i wielu innych kwestii. Siłą nawyku "wygłasza" również kilka kazań, w których prezentuje dość niekonwencjonalne podejście do biblijnych treści.

Z tej miejscami zabawnej, miejscami zaś poruszającej spowiedzi, pełnej błyskotliwych spostrzeżeń, freudowskich pomyłek i gier słownych, wyłania się jedna z najbardziej barwnych i kontrowersyjnych postaci stworzonych przez Updike'a - lubieżnego duchownego, którego jedyną przypadłością, według własnej diagnozy, jest człowieczeństwo.

Spośród utworów Johna Updike'a (1932-2009) Rebis opublikował w serii "Mistrzowie literatury" jego powieści Szukajcie mego oblicza i Miasteczka oraz zbiory opowiadań A potem... i Łzy mojego ojca, natomiast w serii z Salamandrą - Terrorystę, powieść zaliczaną do najważniejszych dzieł literackich ostatnich lat, oraz Czarownice z Eastwick i Wdowy z Eastwick.


Miesiąc niedziel - fragment książki


Najmocniej przepraszam za moje wyznanie i pochodzenie; jestem chrześcijańskim pastorem, do tego Amerykaninem. Zapisuję te stronice w czasie, gdy rozwikływane są tajemnice prezydenta Nixona. Choć to ja uległem, pokusa należy do innych: moi strażnicy położyli przede mną plik niezapisanych kartek - jak szacują, powinny mi wystarczyć na cały miesiąc. Kalanie ich ma być moją jedyną terapią. Mój biskup, niech mu mitra lekką będzie, zarządził (a raczej zaproponował jako inne wyjście niż groteskowy rytuał suspen-sy), aby sprowadzono mnie na tę pustynię, z dala od zielonej i gęsto zaludnionej krainy, gdzie moja parafia, jak to ładnie ujmują Francuzi, se trouve. Ma to być miesiąc regeneracji - myślę o nim raczej w kategoriach „deprywacji", mój stan bowiem oficjalnie określono mianem seksualnej ńksacji, niepohamowanego pociągu do kobiet. A może by „pociąg" zamienić na „wyciąg", co należałoby zinterpretować w ten sposób, że jestem oto duchowym bratem połamanych sportowców, którzy muszą spędzić bezczynnie miesiąc pośród białych wydm pościeli i północnych dawek. Wątpię (zaprawdę, na imię mam Thomas), czy to zadziała. Według mojej diagnozy, nie cierpię na nic groźniejszego niż człowieczeństwo, i to właśnie zamierzam głosić. Choć choroba jest poważna, powinienem skromnie dodać, że w moim przypadku prawie nie ma mowy o gorączce, a plamy owszem, występują, ale tylko jeśli zbada się prześcieradło. Masturbacja!

Twa wybawcza nuta na zdumionym akordzie „ja"! Peany do świętego Onana później. Czuję, że zaczynam się rozkręcać, co wcale nie jest moją intencją. Niechaj mój niepohamowany pociąg pozostanie nieuleczalny. Żaden stary prestidigitator pośród przekrzywionych luster empatycznej terapii nie da się wyciągnąć, popiskujący, z tego lśniącego kapelusza ostatniej szansy.
Konkrety!* Motel - sprzeciwiam się nazwaniu go sanatorium, ośrodkiem resocjalizacji lub zakładem karnym - ma kształt litery O, a ściślej mówiąc, litery omega. Pierścień pokoi wokół basenu wieńczą od frontu dwa proste korytarze, gdzie mieszczą się, na lewo, recepcja, biura, toalety oznaczone płciowo bydlęcymi sylwetkami oraz maleńka świetlica mocno udekorowana plastikowymi paciorkami i pocztówkami z kośćmi dinozaurów, pozbawiona jednak wszelkich magazynów i czasopism, które mogłyby nadmiernie podniecić pacjentów - o, przepraszam: gości - aktualnościami. Po przeciwnej stronie, przy drugiej stopce Q, znajdują się stołówka i bar. Szklana ściana baru jest przyciemniana chemicznym fioletem, przez który przenika pustynny krajobraz karłowaciejącej bylicy i bladych, bogatych w skamieliny gór w oddali. Ściana stołówki, przynajmniej podczas śniadań, przybrana jest w ciężkie waniliowe zasłony, spomiędzy których na grejpfruty i szkło zastawionych stołów z niemal słyszalnym trzaskiem jasności padają sztylety światła. Ośrodek ten wydaje się, jeśli nie wyludniony, to przynajmniej nawet w połowie niezapełniony. Wyłącznie mężczyźni w średnim wieku, każdy siedzi przy swoim stole z oschłym gardłem, odchrząkując co chwila i powstrzymując się od nerwowych po-gaduszek pośród stołowych sreber. Czuję, że tworzymy świeżą „partię", w większości niedawno przybyłą. Jesteśmy bladzi. Jesteśmy powściągliwi. Jesteśmy oszołomieni. Personel, który zerka i czai się, jak gdyby przygotowywał zasadzkę, składa się po części z zaciągających białych babiszonów o niebieskich oczach wyblakłych do koloru alkalicznego nieba i siedzeń ich wytartych dżinsów, reszta zaś to ponętne autochtonki, których bezgłośny krok i sztywne czarne włosy gryzą się z falbaniastymi pistacjowymi uniformami, które są zmuszane wkładać kelnerki. Gdy rano podawano mi posiłek, czułem, że traktuje się mnie z szacunkiem albo strachem, jak gdyby dla uniknięcia zakażenia. Potencjalny temat: dotyk i świętość. Bóg jako Najwyższa Zaraza. Noli me ta«gere. Zarazki i ołtarz. Wspólny kielich kontra jednorazowe papierowe kubeczki: ileż to godzin mego zawodowego życia schrupała ta liturgiczna debata (apokaliptyczni antysep-tycyści wśród diakonów kontra holistyczni obrońcy wielkiego Graala). Mniejsza z tym. Uwolniłem się od tego, na miesiąc lub na zawsze. Krzyżyk (nomen omen) na drogę.

Cóż mogę ci powiedzieć? Przyjechałem o północy, skołowany. Lotnisko piekielnie czyste, lekka sucha bryza. Zielony busik z pseudokowbojem za kółkiem wwiózł nas w olbrzymią godzinę pochłaniającej pustynnej ciemności. Przy szklanych drzwiach czekała pokaźnych rozmiarów jejmość, niezniekształcona, ale nieatrakcyjna, co bez wątpienia zaważyło na powierzeniu jej tej delikatnej funkcji. Najwyraźniej jest tu szefową. Jej godność, jeśli mnie nie mylą zatkane wciąż po locie uszy, brzmi pani Prynne. Twarz dużego, białego, z niewiadomych powodów zachwyconego sobą żółwia. Wyciągnięta biała szyja, jak przy dumnym uniesieniu głowy lub jakby uwierał ją kołnierzyk. Szczekliwym głosem przedstawiła nam regulamin. Nam: muskularnemu irlandzkiemu księdzu i trzeciemu nowicjuszowi - mamroczącemu nieśmiałemu przybyszowi z Tennessee, drobnemu, zgarbionemu mężczyźnie z pełnym nadziei uśmieszkiem niepoprawnego grzesznika, prawdopodobnie jakiś wykolejony głosiciel odnowy religijnej, który dorabiał sobie jako oszust ubezpieczeniowy. Regulamin (przekazany naszej gospodyni przez finansujące pobyt biskupstwa i zarządy): posiłki o ósmej, dwunastej trzydzieści i dziewiętnastej. Bar otwierany w południe. Świetlica zamknięta od czternastej do siedemnastej. Rano: pisać, ad libidum. Po południu: ćwiczenia fizyczne, najlepiej golf, choć istnieją też warunki do uprawiania jeździectwa, pływania i tenisa. Wieczorem: gry planszowe lub karty, najlepiej poker. Mnóstwo zakazów. Żadnych poważnych dyskusji, doktrynalnych tudzież interpersonalnych. Żadnych lektur prócz tych eskapistycznych: kolekcja angielskich powieści detektywistycznych i humorystycznych z okresu międzywojennego dostępna w biblioteczce świetlicy. Zakaz dotyczy przede wszystkim Biblii. Żadnej religii, żadnych odwiedzin, żadnych listów, ani wychodzących, ani przychodzących. Żadnych wycieczek do miasta (najbliższe, odległe o sześćdziesiąt kilometrów, nosi nazwę Sandstone), choć przewidziano kilka wycieczek autokarowych w teren w późniejszym czasie.
Ale przecież już wiesz to wszystko. Kim jesteś, drogi czytelniku?
Kim ja jestem?
Podchodzę do lustra. Pokój wciąż poszturchuje mnie licznymi kątami obcości, choć jeden nocleg wygładził już kilka kanciastości. Wiem, gdzie jest łazienka. Och, ta nieskazitelna, niewidocznie odnawiana sanitas wynajmowanych łazienek, które kuszą, żeby nie tylko pozbyć się ubrań, ekskrementów, cząstek przesolonego steku wołowego spomiędzy zębów, ale też skóry z brudem i naszych bolączek ze skórą, a potem spuścić to wszystko w toalecie, której hałaśliwa łapczywość spłukiwania tak nagannie kontrastuje z zapchaną ospałością toalet pozostawionych przez nas w domu, tak już przepełnionych nami, że spłukują z największym trudem! Lustro obramowuje twarz. Nie rozpoznaję jej jako własnej. Nie pasuje do mego wewnętrznego światła podobnie jak abażur lampy mostowej do żarówki.

Ten abażur. Ten przekrzywiony abażur. Przetrącony. Ten ziemisty worek, który czas sprał na odcień papieru z makulatury, niezmazywalnie poplamionego i odbarwionego, papieru mimo wszystko z obwisłością topniejącej gumy i erozją widoku z lotu ptaka, gdzie każda z niezliczonych zmarszczek jest głębokim kanionem mogącym pomieścić wszystkie zwłoki z ostatnich czterech dziesięcioleci. Nie moje. Ale mruga, kiedy ja mrugnę; zajmuje, widzę to w lustrze, tę samą przestrzeń, gdzie krzyżowałyby się perspektywy, z których postrzegam różne wystające krawędzie pokoju, gdyby pojawił się eteryczny kreślarz. Te zęby należą do mnie. Każde wypełnienie, każda plomba jest żałosną historią, którą mógłbym wyśpiewać. Te oczy - otworami w masce. Przez które prześwituje błękit nieba, jak na jednym z tych przedziwnych obrazów Magritte'a. Oczy Boga, moje powieki.


Uwaga!!!
Ten produkt jest zapowiedzią. Realizacja Twojego zamówienia ulegnie przez to wydłużeniu do czasu premiery tej pozycji. Czy chcesz dodać ten produkt do koszyka?
TAK
NIE
Oczekiwanie na odpowiedź
Wybierz wariant produktu
Dodaj do koszyka
Anuluj