W plątaninie uczuć
-
Autor: Gabriela Gargaś
- ISBN: 9788372293077
- EAN: 9788372293077
- Oprawa: Miękka
- Wydawca: Feeria
- Format: 14.5x20.0cm
- Język: polski
- Liczba stron: 392
- Rok wydania: 2012
- Wysyłamy w ciągu: niedostępny
-
Średnia ocena: 4,43 (7)
-
19,74złCena detaliczna: 35,90 złNajniższa cena z ostatnich 30 dni: 19,74 zł
Siłą tej powieści jest jej niezwykła prawda emocjonalna, właściwie każda kobieta może się silnie zidentyfikować z wybrana bohaterką. Co istotne wszystkie postaci zarówno głównych bohaterek ale też dzieci, partnerów, rodziców są zbudowane celnie i autentycznie. Poruszająca.
Kilka słów streszczenia:
Opowieść o sile prawdziwej kobiecej przyjaźni, cierpieniu, miłości, zdradzie. Opowieść o tym jak trudną sztuką jest pięknie żyć.
Trzy historie, trzy różne kobiety. Każda inaczej żyje swoje życie, walczy o siebie i swoje marzenia. Są do bólu prawdziwe, a przy tym nie pozbawione autoironii i poczucia humoru.
Książka ukazuje całą panoramę spraw, problemów czasem śmiesznych , czasem poważnych. Codzienne problemy, zmaganie z przeciwnościami losu, udane związki i mniej udane rozwiązki.
Dorota - mężatka, matka dwójki dzieci. Zaniedbana, sfrustrowana poddaje się bezwolnym schematom codzienności. Funkcjonuje niczym mrówka w mrowisku. Pędzi przez życie bez wytchnienia. Tak jak wiele kobiet cierpi na nadmierne poczucie odpowiedzialności za rodzinę i jej sprawne funkcjonowanie. Od pewnego czasu jej małżenstwo przeżywa kryzys. Czy miłość wybaczy zdradę?
Hanna- trzydziestopięcioletnia singielka. Pnie się po szczeblach kariery w międzynarodowej korporacji. Miała kiedyś kota, ale nie miała dla niego czasu, oddała go koleżance. Potem hodowała rybkę, której nie poświęcała za dużo uwagi. Rybka zdechła. Na związki też nie ma czasu, a może nie chce mieć. Miłość przecież boli, zawsze...
Kalina – w szczęśliwym związku od dziesięciu lat. Właścicielka eksluzywnego butiku. Życie przynosi niespodzianki, w najmniej oczekiwanym momencie. Kiedy wszystko wydawało się być poukładane i zapięte na ostatni guzik, kiedy myślała, że już nic ciekawego jej nie spotka, wtedy pojawił się ON. Jej pierwsza „wielka miłość”. Wywrócił jej poukładany świat do góry nogami.
Życie kobiet zmienia się kiedy stają w obliczu śmiertelnej choroby. Ich przyjaźń nabiera siły i nowego wymiaru. Prawdziwa przyjaźń potrafi pokonać czas, życiowe trudności a nawet śmierć.
Fragment książki w Plątaninie uczuć
Dorota
Robert znowu dłużej pracował, a ona już nie miała siły. Nieprzespana noc i pracowity dzień dawały o sobie znać. Całe ciało domagało się odpoczynku. Mięśnie były napięte i sztywne, kosmyki włosów lepiły się do spoconej twarzy. Pranie, sprzątanie, gotowanie, mycie okien - nikt tego za nią nie zrobi.
Karmi piersią. Michaś uwielbia jej cyca. Po prostu nie może się bez niego obejść. Jego malutki świat kręci się wokół jej sutka. Karmienie, zmiana pieluchy, dwudziestominutowa drzemka i cyc. I tak w kółko. Bolą ją sutki od tego memłania, ciągnięcia, ssania. Czasami czuje się jak dojarka. Tomek jest radosnym czterolatkiem, który przeżywa okres dziecięcego buntu. Rozbrykany i pełen energii, ani przez chwilę nie może usiedzieć w miejscu. Dorota kocha swoje dzieci, jednak chwilami ma dość wszystkiego.
Czas przecieka jej przez palce. Samotna, sfrustrowana, zła, poddaje się bezwolnym schematom codzienności. Funkcjonuje niczym mrówka w mrowisku. Pędzi przez życie bez wytchnienia. Tak jak wiele kobiet, cierpi na nadmierne poczucie odpowiedzialności za rodzinę i jej sprawne funkcjonowanie.
Spojrzała w lustro. W wieku trzydziestu czterech lat wygląda gorzej od swojej teściowej. Szare kręgi pod oczami wchodziły na policzki, ziemista cera dodawała jej lat, a usta już dawno szczerze się nie śmiały. Kochała męża i dzieci, ale w tej miłości zatracała siebie. Zapomniała już, kim jest i dokąd zmierza. Na półkę odłożyła swoje marzenia. Ktoś kiedyś jej powiedział, że gdy człowiek przestaje marzyć, to tak jakby umarł. Stała się robotem. Bez zastanowienia, a tym bardziej pasji, odbębniała swoje życie. Żyła od wieczora do wieczora, bo tylko wtedy miała chwilkę dla siebie. Choć i to nie zawsze. Wynajdowała sobie prace: a to trzeba poskładać pranie, a to rozmrozić mięso na następny dzień.
- Cześć, wróciłem! - Mąż trzasnął drzwiami tak mocno, że obudził Michałka, którego usypiała przez ostatnią godzinę.
Jakbym nie zauważyła... - wypowiedziała w myślach, a na głos dodała: - Czy ty zawsze musisz tak trzaskać drzwiami, że o mało nie wylatują z futryn?
Maluch zaczął głośno płakać. Wzięła go na ręce.
- A ty zawsze musisz się czepiać? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Gdybyś zamknął te przeklęte drzwi, a nie je zatrzaskiwał, nie czepiałabym się - czuła, że zaraz wybuchnie.
- Miałem ciężki dzień w pracy - oświadczył chłodno. - A ja w domu.
- W domu? - parsknął i szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. Pewnie myślał, że skoro nie pracuje, to wyleguje się na kanapie, piłuje paznokcie i ogląda seriale. Poczuła, że w gardle rośnie jej ogromna gula. Przerabiali ten temat dziesiątki razy. Tłumaczyła mu, że też może być zmęczona domowymi obowiązkami. Nie docierało.
- Wyobraź sobie, że jestem zmęczona. Michał miał cały dzień kolkę. A Tomek pomalował ściany farbami i musiałam je szorować. Ugotowałam obiad, poprałam, poprasowałam, zmieniłam pościel. Mało?
Nie słuchał jej. Wszedł do kuchni, a ona podreptała za nim z krzyczącym dzieckiem.
- Mówiłem ci już, że możemy zatrudnić opiekunkę. Stać nas na to.
- A ja ci mówiłam, że nie chcę, aby obca kobieta zajmowała się naszymi dziećmi.
- Skoro nie chcesz, to masz problem - podniósł pokrywkę od garnka, w którym gotowało się mięso.
- Zjesz obiad? - zapytała, aby zakończyć tę bezsensowną dyskusję.
- Znowu gulasz? - pokręcił z dezaprobatą głową.
- Poprzednio był tydzień temu. Jeśli masz ochotę na coś innego, to mi powiedz.
- Nie jestem głodny - rzucił oschle w jej stronę i wyszedł z kuchni.
- To nie - odburknęła.
Podszedł do barku i nalał sobie whisky. Lubił whisky. Po szklaneczce whisky najszybciej zapominał o tej kobiecie, która ciągle narzekała. Ostatnio zauważył, że siedzi w pracy po godzinach tylko dlatego, żeby opóźnić powrót do domu. Dom, który miał być ostoją i azylem, był dla niego kolczastą, kanciastą klatką. Nieustannie kaleczył się o jej słowa. Ciskała w niego śmiertelne kule żalu i gniewu. Strzelała w niego pretensjami niczym serią z karabinu maszynowego. Kochał swoje dzieci nad życie, ale był już nimi zmęczony, a Dorota? Wiecznie niezadowolona i zmęczona. Przestała o siebie dbać. Nie pamięta, kiedy ostatnio widział jaw sukience, z odrzuconymi na plecy, rozpuszczonymi włosami. Teraz wiązała je ciasno w kucyk; tak było praktyczniej. Miała piękne falujące, kasztanowe włosy, którymi on kiedyś nieustannie się bawił. Przeczesywał je palcami i zanurzał w nich swój nos. Pachniały morelami i wiatrem.
Seks z nią nie sprawiał mu już przyjemności. Spowszedniał i stracił urok. Dzikość przerodziła się w rutynę. Zresztą praktycznie go nie uprawiali, bo albo Michałek miał kolkę, albo Tomek wskakiwał do ich łóżka, albo Dorotę bolała głowa. Kochali się raz w miesiącu albo i rzadziej, w łazience lub w kuchni. Szybko, gwałtownie, w obawie, że któreś z dzieci może się obudzić. Nie umieli siebie zadowolić, nie potrafili się już kochać. Wszystko przepadło. Bezpowrotnie?
„Znowu pije - pomyślała z obrzydzeniem. - Będę musiała sama zajmować się dziećmi. Cały dzień, kolejny wieczór, a nawet
noc.
Wybuchnęła płaczem.
- () co ci znowu chodzi? - znowu płakała.
- Pijesz!!! - wykrzyczała mu w twarz.
Dziecko, które przez chwilę ucichło, teraz znowu zaczęło spazmatycznie szlochać.
- Byłem w pracy dziesięć godzin!
- Ja też pracuję w domu!
- Przestań histeryzować - denerwowała go ta teatralna dramaturgia. Kiedy była zła, jej głos stawał się piskliwy.
Michałek płakał coraz bardziej. Robert stał z opuszczonymi rękoma, jakby nie wiedział, co ma zrobić.
- No, weź go i ucisz! - wręczyła mu w ręce krzyczące zawiniątko w żółtym kocyku.
Szklanka z whisky wypadła mu z ręki. Złoty płyn rozlał się po podłodze. Kapu kap, kap, kap.
Wziął synka na ręce i mocno przytulił. Malutkie rączki chwyciły go za koszulę. Rozczulił go ten widok.
- Mamusiu, co się dzieje? - do kuchni wleciał jak burza Tomek.
- Nic, synku, tatusiowi wypadła szklanka.
- Niegrzeczny tatuś - malec już był przy ojcu i kurczowo złapał się jego nogawki, jakby w obawie, że może znów gdzieś wyjść.
Dorota w przypływie gniewu chwyciła torebkę i kluczyki do samochodu. Jej mąż stał bez ruchu z jednym synem na ręku, z drugim u boku.
- Gdzie idziesz? - zapytał.
- Wychodzę - rzuciła przez ramię. Nie mogła się teraz rozmyślić. Musi wyjść i zapomnieć. Zapomnieć na chwilę o tym, że jest matką, żoną i kurą domową. Tą przeklętą umęczoną kobietą, którą nigdy nie chciała się stać.
- Ale ja?... - usłyszała za sobą głos męża.
- Bawcie się dobrze - otworzyła drzwi i wybiegła na podjazd.
Wyskoczyła na dwór w powyciąganym dresie i poplamionej koszulce. Wsiadła do samochodu i ruszyła z piskiem opon. Jechała przed siebie, naciskając pedał gazu. Uciekała. Zatrzymała się dopiero po kilkunastu kilometrach na skraju lasu. Zamknęła oczy, po policzkach potoczyły się gęste łzy. Po raz kolejny wróciła do przeszłości. Ostatnio coraz częściej odpływała w zamierzchłe czasy.
Poznali się na ulicy. Mało romantycznie. Ona szła na egzamin, on wyszedł na spacer z psem. Pies ów stał się przyczyną nieszczęścia, a raczej ich wielkiego szczęścia. Wpadł na nią z impetem, zostawiając odciski łap na jej białej spódnicy.
- Przepraszam cię - chłopak zaczął nerwowo strzepywać błotniste plamy z jej spódnicy, rozmazując je przy tym jeszcze bardziej. Zamiast dwóch małych plamek na białej tkaninie pojawiła się ogromna szaro-czarna plama wielkości piłki.
- Nic nie szkodzi - odpowiedziała. W zasadzie najchętniej by go opieprzyła, jednak wzruszyła ją jego nieporadność i skrępowanie.
- Spróbuję ci to jakoś wynagrodzić. Nie masz ochoty na kawę, ciastko? - zarumienił się.
- Nie mogę, właśnie pędzę na egzamin - odpowiedziała zgodnie z prawdą.
- Pójdziemy z tobą i na ciebie zaczekamy.
W rezultacie nie zdała egzaminu, bo jak tu myśleć o rachunkowości, kiedy za oknem czeka ON? Zakochali się w sobie błyskawicznie. Oszalała na jego punkcie. Latała w chmurach, nie dotykając ziemi. Cud, że jej serce wytrzymało taką dawkę emocji. Nieustanne zawirowanie, radosne szczęście, głębokie pożądanie, dzika namiętność. Urzekła ją jego pracowitość i zaradność. Choć był od niej tylko pięć lat starszy, pracował jako dyrektor generalny w firmie reklamowej swojego ojca. już wtedy firma dobrxe prosperowała, a on nie narzekał na brak pieniędzy. Jednak to nie jego pieniądze jej zaimponowały. Zawsze twierdziła, że woli być biedna i szczęśliwa niż bogata i pogrążona w smutku. Stał się cud: miała to i to.
Oczarował ją poczuciem humoru i pięknymi zielonymi oczami, które spoglądały na świat spod firanek długich, gęstych rzęs. Był przystojny, szalenie przystojny. Do tej pory jest. Uganiały się za nim tabuny dziewczyn, a on był prawdziwie zakochany w niej. Wzięli ślub w drugą rocznicę poznania. Byli młodzi, szaleni i mieli cały świat u swych stóp. Przez pięć lat ich małżeństwo było sielanką. Jeździli po świecie i odkrywali najdziksze zakątki globu. Po sześciu latach wciąż było wspaniale. Zdecydowali się na dziecko. Urodził się Tomek, oczko w głowie tatusia. Trzy i pół roku później na świat przyszedł Michaś. Od tego czasu wszystko się zmieniło, zaczęło się psuć. Może to ona była zbyt zmęczona, a może to on nie miał wystarczająco czasu dla rodziny?
Otworzyła oczy. Teraz ich związek jest już fikcją. Dzisiejszy Robert nie lubi psów. Ponoć ma alergię na ich sierść. A może ma alergię na nią? Miłość ustąpiła miejsca rutynie. Czy tak jest w każdym długoletnim związku? Przestali ze sobą rozmawiać. Ciepłe słowa zastąpił krzyk.
Przez tyle lat jej nie było, jej świat zniknął. Pochłonęło go tsunami miłosnych uniesień i wyobrażeń. Jego świat stał się dla niej ich wspólnym światem. Była zlepiona z Robertem w jedną całość, a raczej doklejona do niego. Kiedy klej wysechł, mąż zaczął od niej odstawać... Ona jeszcze łatała pęknięcia między nimi papką poświęceń. Jednak szczelin było coraz więcej i konstrukcja zaczęła się sypać.
Marzyła o tym, aby znów się z nim całować, poczuć te motyle w brzuchu i te dreszcze, które przebiegają po plecach. Pamięta, jak ją dotykał. W tym dotyku było tyle czułości i zaangażowania. Kochała jego ręce, które potrafiły zdziałać cuda. Muskać, masować, głaskać, delikatnie uciskać jej sterczące sutki. Wszystko w niej
nabrzmiewało tam na dole od samych jego pocałunków i dotyku. Teraz nic nie nabrzmiewa...
Hanna
Jest ładna, nawet bardzo ładna, jednak z jej oczu wyziera pustka. Brak jej tego błysku, charakterystycznego dla szczęśliwych kobiet, tej energii i uśmiechu. Wysoka i szczupła, bardzo szczupła. Nosi ubrania w rozmiarze 34 lub XS. Ma mały biust i kościste ręce, oczy w kształcie migdałów i delikatne rysy twarzy. Mogłaby być modelką, gdyby była młodsza, ale nie jest. Pnie się po S2czeblach kariery w międzynarodowej korporacji. Nowoczesna singielka. Miała kiedyś kota, ale brakowało jej dla niego czasu, oddała go koleżance. Potem hodowała rybkę, której nie poświęcała dość uwagi. Rybka zdechła. Na związki też nie ma czasu, a może nie chce mieć. Miłość przecież boli, zawsze... Pamięta, jak była zakochana w NIM. Kochała tak bardzo, jak tylko można kochać. Poświęciła mu swój cenny czas, swoje marzenia i swoje jestestwo. Cała położyła siebie na tacy, wołając: „Jestem twoja! Bierz mnie!" A potem... hm... sprawy za bardzo się skomplikowały. Została ze złamanym sercem i poturbowaną duszą. Stała się zimna i cyniczna, tak było prościej.
Pustkę zapełniała przelotnymi romansami z pracownikami korporacji, w zimnych, bezdusznych hotelowych pokojach. Odbywała stosunek na skrzypiących łóżkach, w sztywnej pościeli. Miłosne igraszki utaplane w bezsensie, bez jakiejkolwiek przyszłości. Jej koledzy chcieli się rozerwać, bo znudził im się seks z żoną lub długoletnią partnerką. Była dla nich odskocznią, trampoliną od szarej rzeczywistości. Taką chwilą zapomnienia...
Każdy dzień miała zawsze zaplanowany. Jeden był klonem drugiego. Budziła się pięć minut przed dzwonkiem budzika o piątej czterdzieści. Brała prysznic. Po zmyciu z siebie resztek snu wklepywała w buzię lekki enetgetyzujący krem. Następnie wcierała w ciało balsam. Po skończonym zabiegu tuszowała korektorem wszystkie niedoskonałości na twarzy, po czym pokrywała buzię podkładem. To była jej maska ochronna przed uśmiechem, za bardzo ludzkim w świecie, gdzie musiał panować profesjonalizm. Następnie pociągała rzęsy maskarą, a na usta nakładała błyszczyk. Minimalizm z klasą. O szóstej czterdzieści piła kawę i jadła musli z jogurtem o obniżonej zawartości tłuszczu.
O siódmej piętnaście ubierała się. Wkładała białą bluzkę. Lubiła ten kolor, doskonale pasował do biura. Do tego ciemny żakiet i spódnica lub dopasowane spodnie. O siódmej czterdzieści pięć wychodziła z domu. Była przed biurowcem za pięć ósma. Wraz z innymi „garsonkami" i „garniturami" wchodziła prężnym krokiem do firmy. Pochłaniał ją bez reszty system. Bez uczuć, człowieczeństwa, z zaplanowanym grafikiem spotkań. W szumie drukarek, szeleście papierów poświęcała swoje cenne godziny. W imię czego? Jakich wartości? Pieniędzy, których i tak miała wystarczająco? Izolacji od rodziny? A może tutaj, w tym szklanym biurowcu, było łatwiej niż w domu? Nie trzeba było się wysilać, by okazać komuś uczucia, zrozumieć, przytulić. Jej palce dotykały zimnego ksero, klawiatury komputera i przycisków telefonicznych. Życie z maszynami jest łatwiejsze.
Gdyby nie przyjaźń z Kaliną i Dorotą stałaby się robotem. Tylko one nadawały jej życiu sens.
Kalina
Natknęli się na siebie w supermarkecie. Oboje stali w jednej kolejce do kasy. Ona obładowana sprawunkami. On kupował tylko colę.
- To ty? - jej serce trzepocze jak oszalałe. To był naprawdę on - Krzysztof.
- To ja - potwierdziła, jakby to nie było oczywiste.
- Tyle lat - mówi on.
- Tak - powtarza ona.
Napięcie rośnie z minuty na minutę. Jedna krótka chwila, a potrafi zmienić wszystko. Nic już nie będzie takie samo. W jednej minucie powracają wszystkie wspomnienia.
Chciała odejść, tak po prostu, tak jak kiedyś zrobił on, ale nie mogła. Stała jak słup soli i patrzyła w jego piękne, duże, orzechowe oczy. Znów ujrzała w nich psotne figliki.
- Masz chwilę? - zapytał.
Nie miała chwili, spieszyła się do domu, by ugotować obiad, a potem pędziła na aerobik.
- Mam - odparła bez namysłu. Dla niego chciała mieć znów mnóstwo chwil.
Ich historia była banalna. Ktoś powiedziałby, że dziecinna. Bo przecież kiedy się w sobie zakochali, byli dzieciakami, nieokrzesanymi nastolatkami. Chodzili do jednej klasy w liceum. Ona - wzorowa uczennica, prymuska. On - leser, ale zdolny. Któregoś dnia poprosił ją, aby wytłumaczyła mu coś z matematyki, to były chyba sinusy czy cosinusy. Zgodziła się. Nawet nie otworzyli zeszytów. Rzucili się na siebie. Rozpaleni nastolatko-wie. Całowali się nieumiejętnie, zachłannie, gorąco. Wysysali ze swoich ust całą młodość i szaleństwo.
Nie wie, dlaczego, ale zapamiętała, jak lizali lodowe sople. Był środek zimy, siarczysty mróz, a im zachciało się lodów. Żadne z nich nie miało przy sobie pieniędzy, dlatego z daszku pobliskiego warzywniaka zerwali sople. Lizali je i śmiali się do rozpuku. A potem całowali się pod jej domem, aż nie czuli ust, spierzchniętych od zimna i ich śliny. Pisał dla niej wiersze, takie nieudolne rymowanki. Była dla niego muzą i boginią. Z nim przeżyła swój pierwszy raz. Kobiety pamiętają swoich pierwszych mężczyzn. Nieważne, czy było im z nimi dobrze, czy źle, ale pamiętają. Jej było z nim bardzo dobrze, a może była tak bardzo w nim zakochana, że tylko jej się zdawało. Co może wiedzieć o seksie i spełnieniu osiemnastolatka?
Do tej pory zastanawia się, co on w niej widział. Zwyczajna dziewczyna, raczej szara myszka, a on wysoki, przystojny blondyn o orzechowych oczach i silnie zarysowanej szczęce. Jego pełne usta smakowały migdałami. To też doskonale pamięta, a wszystko przez to, że tonami jadł ciasteczka migdałowe, które piekła mu babcia.
Chciała odgonić od siebie przeszłość, jednak nie była w stanie, kiedy na niego patrzyła. Mężczyzna z przeszłości stał przed nią. Tak samo bosko przystojny, a ona topniała pod jego spojrzeniem niczym lody w lipcowe południe.
Nie! - pomyślała. - On przecież mnie skrzywdził.
- Przepraszam cię, ale przypomniałam sobie, że jestem umówiona - powiedziała po chwili milczenia, jakie zapadło między nimi.
- Może kiedy indziej? Jutro, pojutrze? Kawa, lampka wina? Powspominamy stare, dobre czasy. Tu masz na mnie namiary - wcisnął jej w rękę wizytówkę.
Mogła ją wyrzucić, zgnieść, zdeptać, jednak zacisnęła dłoń na białym kartoniku i schowała go do portfela.
- Zadzwonisz? - spytał swoim lekko ochrypłym głosem.
- Nie wiem - odparła zgodnie z prawdą.
- Będę czekał - powiedział z uśmiechem. - Pięknie wyglądasz - rzucił jakby mimochodem w jej stronę, kiedy już odchodziła.
„Pięknie wyglądasz" - w jej sercu kolejna burza. W głowie kłębi się tabun sprzecznych emocji.
Wyszła ze sklepu na deszcz. Chciała złapać autobus, ale zrezygnowała z tego. Musiała przewietrzyć umysł z głupich myśli,
które ją nachodzą. Przystanęła przy kiosku, bezmyślnie gapi się w wystawę, po czym kupuje miętówki. Po półgodzinnym spacerze jest cała mokra. Jakoś dziwnie jej to nie przeszkadza. Wchodzi do mieszkania i stawia torby z zakupami na blacie w kuchni. Z pokoju dobiegają ją dźwięki spokojnej muzyki. Uchyla drzwi. Miękkie światło lampki oświetla mężczyznę, jej mężczyznę, z którym jest już od dziesięciu lat. Dziesięciu długich lat.
Były wzloty i upadki, jednak mimo wszystko się kochali, a przynajmniej tak się jej wydawało. Chociaż ostatnio w ich związku coś się psuło. Sama dokładnie nie wiedziała, w czym tkwi problem. Może za dużo kurzu osiadło na tej długoletniej znajomości? Odczuwała pewien niedosyt. Czuła, że tkwi w martwym punkcie. Męczył ją ten niezalegalizowany związek. Dokoła niej koleżanki już dawno powychodziły za mąż i mają śliczne, pyzate dzieci. A ona? Nie jest nawet zaręczona. Potrzebuje pewności, poczucia bezpieczeństwa. Nie mogą całe życie ze sobą chodzić. Żyć z doskoku. Zawsze marzyła o cichym ślubie, gdzieś w małym, drewnianym kościółku w górach. Bez pompy i przepychu. Wypowiedzieliby sakramentalne „tak" w magicznym miejscu, a potem wspięli się na jakąś górę i rozkoszowali wzniosłą chwilą. Kiedy tylko poruszała temat małżeństwa z Piotrem, on stawał się nerwowy, bąkał pod nosem, że jeszcze „nie teraz", że „nie jest gotowy". I to „nie teraz" trwało już dobre osiem lat. Może z tamtym mężczyzną, mężczyzną z przeszłości, już dawno założyłaby rodzinę?
- Cześć, kochanie! - muskularne ramiona otuliły ją wpół.
- Cześć!
- Jak minął dzień? - całuje ją w kark, a ona odskakuje jak oparzona.
- Dobrze.
- Coś nie tak? - wyczuwa napięcie.
- Wszystko w porządku.
Kłamie. Nie jest w porządku.
- Skoro tak twierdzisz... - Piotr odsuwa się od niej, po czym z powrotem siada na kanapie. -Przyszedł rachunek za światło.
- Znowu? Ile?
- Dużo.
- Nie wiem, dlaczego tyle płacimy za te cholerne rachunki! - wybucha Kalina.
Piotr od trzech miesięcy nie pracuje. Redukcja etatów. Był grafikiem komputerowym w potężnej korporacji. Wydawać by się mogło, że to ciepła i pewna posadka. Aż tu któregoś dnia bach! Praktycznie z dnia na dzień został wysadzony z fotela przez dziewiętnastoletniego siostrzeńca prezesa. Początkowo popadł w jakiś marazm. Nie, to nie była depresja, raczej zwątpienie, brak wiary w siebie, pewne rozgoryczenie. Rozumiała, wspierała. Tylko że sama ledwo wiązała koniec z końcem. Pół roku temu zdecydowała się na otwarcie swojego biznesu - butiku z ekskluzywnymi kreacjami. Na razie tonęła w długach i kredytach. Biznes dopiero raczkował. Co prawda, z dnia na dzień przybywało klientów, ale droga do prawdziwych pieniędzy była jeszcze bardzo długa. Po miesiącu zaczął szukać pracy, jednak żadna mu nie odpowiadała. Po trzech jakby spoczął na laurach. Jej cierpliwość się kończyła.
- Może poszedłbyś do pracy?
- Kochanie...
- Nie, kochanie! - przerywa mu Kalina. - Zawsze możesz być dostawcą pizzy. Duma ci na to nie pozwala? Ambicja? Mam to w nosie. Nie mam zamiaru dłużej cię utrzymywać, darmozjadzie - wiedziała, że przegięła. Przez pewien czas to on ją utrzymywał i nie usłyszała od niego żadnego słowa skargi.
Piotr otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
- Właśnie chciałem ci powiedzieć, że zadzwonili do mnie z agencji reklamowej w sprawie pracy. Zaczynam w przyszłym tygodniu.
Poczuła się cholernie głupio. To wszystko przez to spotkanie w sklepie. Nie potrafiła racjonalnie myśleć i wszystko dookoła ją drażniło, a najbardziej Piotr.
- Przepraszam - wymamrotała. Zrobiło się jej smutno.
- Nie ma sprawy - Piotrek kładzie dłoń na jej dłoni - po prostu miałaś gorszy dzień.
- Tak. Masz rację, gorszy dzień - westchnęła ciężko.
Jej mężczyzna, jak gdyby nigdy nic, uśmiecha się do niej promieniście, ale ona myślami jest już gdzieś indziej. Wspomina dawne czasy ze swoją „pierwszą miłością".
Wieczorem bierze prysznic. Ciepła woda otula jej ciało, a ona myśli o tamtym przypadkowo spotkanym po latach. Coś się w niej budzi, czuje, że odradza się w niej kobieta. Rozkwita. Myśli o nim. Roztrząsa wciąż od nowa każde wypowiedziane przez niego słowo. Analizuje. Wyobraża sobie siebie w jego ramionach. Jak jedzą wspólnie kolację, w blasku świec. On otwiera butelkę wina i nalewa purpurowy płyn do kieliszków. A potem karmi ją ostrygami, które jeszcze bardziej rozbudzają pożądanie. Już po chwili jego usta wędrują po jej szyi. Są ciepłe i lepkie. Cała drży, tak jak wtedy... Tylko że to było wieki temu.
Dzwoni do Doroty i opowiada o spotkaniu z Krzyśkiem. To Dorota uratowała ją przed totalnym zatraceniem się w rozpaczy, kiedy z nią zerwał... telefonicznie. Na konfrontację twarzą w twarz nie miał odwagi. Siedziała wtedy całymi dniami w mieszkaniu i ryczała. To nawet nie był płacz, a ryk. Dziki, przepełniony bólem. Była jedną z tych żałosnych kobiet, które potrafią miesiącami płakać za facetem. Ba, każdy jest w takiej sytuacji żałosny, mężczyźni też... Ale on nie rozpaczał. Już dwa dni po ich rozstaniu miał czelność pokazać się na imprezie u ich wspólnych znajomych z tamtą - jego „nową blond miłością". Obściskiwali się namiętnie na jej oczach. [...]Dorota
Robert znowu dłużej pracował, a ona już nie miała siły. Nieprzespana noc i pracowity dzień dawały o sobie znać. Całe ciało domagało się odpoczynku. Mięśnie były napięte i sztywne, kosmyki włosów lepiły się do spoconej twarzy. Pranie, sprzątanie, gotowanie, mycie okien - nikt tego za nią nie zrobi.
Karmi piersią. Michaś uwielbia jej cyca. Po prostu nie może się bez niego obejść. Jego malutki świat kręci się wokół jej sutka. Karmienie, zmiana pieluchy, dwudziestominutowa drzemka i cyc. I tak w kółko. Bolą ją sutki od tego memłania, ciągnięcia, ssania. Czasami czuje się jak dojarka. Tomek jest radosnym czterolatkiem, który przeżywa okres dziecięcego buntu. Rozbrykany i pełen energii, ani przez chwilę nie może usiedzieć w miejscu. Dorota kocha swoje dzieci, jednak chwilami ma dość wszystkiego.
Czas przecieka jej przez palce. Samotna, sfrustrowana, zła, poddaje się bezwolnym schematom codzienności. Funkcjonuje niczym mrówka w mrowisku. Pędzi przez życie bez wytchnienia. Tak jak wiele kobiet, cierpi na nadmierne poczucie odpowiedzialności za rodzinę i jej sprawne funkcjonowanie.
Spojrzała w lustro. W wieku trzydziestu czterech lat wygląda gorzej od swojej teściowej. Szare kręgi pod oczami wchodziły na policzki, ziemista cera dodawała jej lat, a usta już dawno szczerze się nie śmiały. Kochała męża i dzieci, ale w tej miłości zatracała siebie. Zapomniała już, kim jest i dokąd zmierza. Na półkę odłożyła swoje marzenia. Ktoś kiedyś jej powiedział, że gdy człowiek przestaje marzyć, to tak jakby umarł. Stała się robotem. Bez zastanowienia, a tym bardziej pasji, odbębniała swoje życie. Żyła od wieczora do wieczora, bo tylko wtedy miała chwilkę dla siebie. Choć i to nie zawsze. Wynajdowała sobie prace: a to trzeba poskładać pranie, a to rozmrozić mięso na następny dzień.
- Cześć, wróciłem! - Mąż trzasnął drzwiami tak mocno, że obudził Michałka, którego usypiała przez ostatnią godzinę.
Jakbym nie zauważyła... - wypowiedziała w myślach, a na głos dodała: - Czy ty zawsze musisz tak trzaskać drzwiami, że o mało nie wylatują z futryn?
Maluch zaczął głośno płakać. Wzięła go na ręce.
- A ty zawsze musisz się czepiać? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Gdybyś zamknął te przeklęte drzwi, a nie je zatrzaskiwał, nie czepiałabym się - czuła, że zaraz wybuchnie.
- Miałem ciężki dzień w pracy - oświadczył chłodno. - A ja w domu.
- W domu? - parsknął i szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. Pewnie myślał, że skoro nie pracuje, to wyleguje się na kanapie, piłuje paznokcie i ogląda seriale. Poczuła, że w gardle rośnie jej ogromna gula. Przerabiali ten temat dziesiątki razy. Tłumaczyła mu, że też może być zmęczona domowymi obowiązkami. Nie docierało.
- Wyobraź sobie, że jestem zmęczona. Michał miał cały dzień kolkę. A Tomek pomalował ściany farbami i musiałam je szorować. Ugotowałam obiad, poprałam, poprasowałam, zmieniłam pościel. Mało?
Nie słuchał jej. Wszedł do kuchni, a ona podreptała za nim z krzyczącym dzieckiem.
- Mówiłem ci już, że możemy zatrudnić opiekunkę. Stać nas na to.
- A ja ci mówiłam, że nie chcę, aby obca kobieta zajmowała się naszymi dziećmi.
- Skoro nie chcesz, to masz problem - podniósł pokrywkę od garnka, w którym gotowało się mięso.
- Zjesz obiad? - zapytała, aby zakończyć tę bezsensowną dyskusję.
- Znowu gulasz? - pokręcił z dezaprobatą głową.
- Poprzednio był tydzień temu. Jeśli masz ochotę na coś innego, to mi powiedz.
- Nie jestem głodny - rzucił oschle w jej stronę i wyszedł z kuchni.
- To nie - odburknęła.
Podszedł do barku i nalał sobie whisky. Lubił whisky. Po szklaneczce whisky najszybciej zapominał o tej kobiecie, która ciągle narzekała. Ostatnio zauważył, że siedzi w pracy po godzinach tylko dlatego, żeby opóźnić powrót do domu. Dom, który miał być ostoją i azylem, był dla niego kolczastą, kanciastą klatką. Nieustannie kaleczył się o jej słowa. Ciskała w niego śmiertelne kule żalu i gniewu. Strzelała w niego pretensjami niczym serią z karabinu maszynowego. Kochał swoje dzieci nad życie, ale był już nimi zmęczony, a Dorota? Wiecznie niezadowolona i zmęczona. Przestała o siebie dbać. Nie pamięta, kiedy ostatnio widział jaw sukience, z odrzuconymi na plecy, rozpuszczonymi włosami. Teraz wiązała je ciasno w kucyk; tak było praktyczniej. Miała piękne falujące, kasztanowe włosy, którymi on kiedyś nieustannie się bawił. Przeczesywał je palcami i zanurzał w nich swój nos. Pachniały morelami i wiatrem.
Seks z nią nie sprawiał mu już przyjemności. Spowszedniał i stracił urok. Dzikość przerodziła się w rutynę. Zresztą praktycznie go nie uprawiali, bo albo Michałek miał kolkę, albo Tomek wskakiwał do ich łóżka, albo Dorotę bolała głowa. Kochali się raz w miesiącu albo i rzadziej, w łazience lub w kuchni. Szybko, gwałtownie, w obawie, że któreś z dzieci może się obudzić. Nie umieli siebie zadowolić, nie potrafili się już kochać. Wszystko przepadło. Bezpowrotnie?
„Znowu pije - pomyślała z obrzydzeniem. - Będę musiała sama zajmować się dziećmi. Cały dzień, kolejny wieczór, a nawet
noc.
Wybuchnęła płaczem.
- () co ci znowu chodzi? - znowu płakała.
- Pijesz!!! - wykrzyczała mu w twarz.
Dziecko, które przez chwilę ucichło, teraz znowu zaczęło spazmatycznie szlochać.
- Byłem w pracy dziesięć godzin!
- Ja też pracuję w domu!
- Przestań histeryzować - denerwowała go ta teatralna dramaturgia. Kiedy była zła, jej głos stawał się piskliwy.
Michałek płakał coraz bardziej. Robert stał z opuszczonymi rękoma, jakby nie wiedział, co ma zrobić.
- No, weź go i ucisz! - wręczyła mu w ręce krzyczące zawiniątko w żółtym kocyku.
Szklanka z whisky wypadła mu z ręki. Złoty płyn rozlał się po podłodze. Kapu kap, kap, kap.
Wziął synka na ręce i mocno przytulił. Malutkie rączki chwyciły go za koszulę. Rozczulił go ten widok.
- Mamusiu, co się dzieje? - do kuchni wleciał jak burza Tomek.
- Nic, synku, tatusiowi wypadła szklanka.
- Niegrzeczny tatuś - malec już był przy ojcu i kurczowo złapał się jego nogawki, jakby w obawie, że może znów gdzieś wyjść.
Dorota w przypływie gniewu chwyciła torebkę i kluczyki do samochodu. Jej mąż stał bez ruchu z jednym synem na ręku, z drugim u boku.
- Gdzie idziesz? - zapytał.
- Wychodzę - rzuciła przez ramię. Nie mogła się teraz rozmyślić. Musi wyjść i zapomnieć. Zapomnieć na chwilę o tym, że jest matką, żoną i kurą domową. Tą przeklętą umęczoną kobietą, którą nigdy nie chciała się stać.
- Ale ja?... - usłyszała za sobą głos męża.
- Bawcie się dobrze - otworzyła drzwi i wybiegła na podjazd.
Wyskoczyła na dwór w powyciąganym dresie i poplamionej koszulce. Wsiadła do samochodu i ruszyła z piskiem opon. Jechała przed siebie, naciskając pedał gazu. Uciekała. Zatrzymała się dopiero po kilkunastu kilometrach na skraju lasu. Zamknęła oczy, po policzkach potoczyły się gęste łzy. Po raz kolejny wróciła do przeszłości. Ostatnio coraz częściej odpływała w zamierzchłe czasy.
Poznali się na ulicy. Mało romantycznie. Ona szła na egzamin, on wyszedł na spacer z psem. Pies ów stał się przyczyną nieszczęścia, a raczej ich wielkiego szczęścia. Wpadł na nią z impetem, zostawiając odciski łap na jej białej spódnicy.
- Przepraszam cię - chłopak zaczął nerwowo strzepywać błotniste plamy z jej spódnicy, rozmazując je przy tym jeszcze bardziej. Zamiast dwóch małych plamek na białej tkaninie pojawiła się ogromna szaro-czarna plama wielkości piłki.
- Nic nie szkodzi - odpowiedziała. W zasadzie najchętniej by go opieprzyła, jednak wzruszyła ją jego nieporadność i skrępowanie.
- Spróbuję ci to jakoś wynagrodzić. Nie masz ochoty na kawę, ciastko? - zarumienił się.
- Nie mogę, właśnie pędzę na egzamin - odpowiedziała zgodnie z prawdą.
- Pójdziemy z tobą i na ciebie zaczekamy.
W rezultacie nie zdała egzaminu, bo jak tu myśleć o rachunkowości, kiedy za oknem czeka ON? Zakochali się w sobie błyskawicznie. Oszalała na jego punkcie. Latała w chmurach, nie dotykając ziemi. Cud, że jej serce wytrzymało taką dawkę emocji. Nieustanne zawirowanie, radosne szczęście, głębokie pożądanie, dzika namiętność. Urzekła ją jego pracowitość i zaradność. Choć był od niej tylko pięć lat starszy, pracował jako dyrektor generalny w firmie reklamowej swojego ojca. już wtedy firma dobrxe prosperowała, a on nie narzekał na brak pieniędzy. Jednak to nie jego pieniądze jej zaimponowały. Zawsze twierdziła, że woli być biedna i szczęśliwa niż bogata i pogrążona w smutku. Stał się cud: miała to i to.
Oczarował ją poczuciem humoru i pięknymi zielonymi oczami, które spoglądały na świat spod firanek długich, gęstych rzęs. Był przystojny, szalenie przystojny. Do tej pory jest. Uganiały się za nim tabuny dziewczyn, a on był prawdziwie zakochany w niej. Wzięli ślub w drugą rocznicę poznania. Byli młodzi, szaleni i mieli cały świat u swych stóp. Przez pięć lat ich małżeństwo było sielanką. Jeździli po świecie i odkrywali najdziksze zakątki globu. Po sześciu latach wciąż było wspaniale. Zdecydowali się na dziecko. Urodził się Tomek, oczko w głowie tatusia. Trzy i pół roku później na świat przyszedł Michaś. Od tego czasu wszystko się zmieniło, zaczęło się psuć. Może to ona była zbyt zmęczona, a może to on nie miał wystarczająco czasu dla rodziny?
Otworzyła oczy. Teraz ich związek jest już fikcją. Dzisiejszy Robert nie lubi psów. Ponoć ma alergię na ich sierść. A może ma alergię na nią? Miłość ustąpiła miejsca rutynie. Czy tak jest w każdym długoletnim związku? Przestali ze sobą rozmawiać. Ciepłe słowa zastąpił krzyk.
Przez tyle lat jej nie było, jej świat zniknął. Pochłonęło go tsunami miłosnych uniesień i wyobrażeń. Jego świat stał się dla niej ich wspólnym światem. Była zlepiona z Robertem w jedną całość, a raczej doklejona do niego. Kiedy klej wysechł, mąż zaczął od niej odstawać... Ona jeszcze łatała pęknięcia między nimi papką poświęceń. Jednak szczelin było coraz więcej i konstrukcja zaczęła się sypać.
Marzyła o tym, aby znów się z nim całować, poczuć te motyle w brzuchu i te dreszcze, które przebiegają po plecach. Pamięta, jak ją dotykał. W tym dotyku było tyle czułości i zaangażowania. Kochała jego ręce, które potrafiły zdziałać cuda. Muskać, masować, głaskać, delikatnie uciskać jej sterczące sutki. Wszystko w niej
nabrzmiewało tam na dole od samych jego pocałunków i dotyku. Teraz nic nie nabrzmiewa...
Hanna
Jest ładna, nawet bardzo ładna, jednak z jej oczu wyziera pustka. Brak jej tego błysku, charakterystycznego dla szczęśliwych kobiet, tej energii i uśmiechu. Wysoka i szczupła, bardzo szczupła. Nosi ubrania w rozmiarze 34 lub XS. Ma mały biust i kościste ręce, oczy w kształcie migdałów i delikatne rysy twarzy. Mogłaby być modelką, gdyby była młodsza, ale nie jest. Pnie się po S2czeblach kariery w międzynarodowej korporacji. Nowoczesna singielka. Miała kiedyś kota, ale brakowało jej dla niego czasu, oddała go koleżance. Potem hodowała rybkę, której nie poświęcała dość uwagi. Rybka zdechła. Na związki też nie ma czasu, a może nie chce mieć. Miłość przecież boli, zawsze... Pamięta, jak była zakochana w NIM. Kochała tak bardzo, jak tylko można kochać. Poświęciła mu swój cenny czas, swoje marzenia i swoje jestestwo. Cała położyła siebie na tacy, wołając: „Jestem twoja! Bierz mnie!" A potem... hm... sprawy za bardzo się skomplikowały. Została ze złamanym sercem i poturbowaną duszą. Stała się zimna i cyniczna, tak było prościej.
Pustkę zapełniała przelotnymi romansami z pracownikami korporacji, w zimnych, bezdusznych hotelowych pokojach. Odbywała stosunek na skrzypiących łóżkach, w sztywnej pościeli. Miłosne igraszki utaplane w bezsensie, bez jakiejkolwiek przyszłości. Jej koledzy chcieli się rozerwać, bo znudził im się seks z żoną lub długoletnią partnerką. Była dla nich odskocznią, trampoliną od szarej rzeczywistości. Taką chwilą zapomnienia...
Każdy dzień miała zawsze zaplanowany. Jeden był klonem drugiego. Budziła się pięć minut przed dzwonkiem budzika o piątej czterdzieści. Brała prysznic. Po zmyciu z siebie resztek snu wklepywała w buzię lekki enetgetyzujący krem. Następnie wcierała w ciało balsam. Po skończonym zabiegu tuszowała korektorem wszystkie niedoskonałości na twarzy, po czym pokrywała buzię podkładem. To była jej maska ochronna przed uśmiechem, za bardzo ludzkim w świecie, gdzie musiał panować profesjonalizm. Następnie pociągała rzęsy maskarą, a na usta nakładała błyszczyk. Minimalizm z klasą. O szóstej czterdzieści piła kawę i jadła musli z jogurtem o obniżonej zawartości tłuszczu.
O siódmej piętnaście ubierała się. Wkładała białą bluzkę. Lubiła ten kolor, doskonale pasował do biura. Do tego ciemny żakiet i spódnica lub dopasowane spodnie. O siódmej czterdzieści pięć wychodziła z domu. Była przed biurowcem za pięć ósma. Wraz z innymi „garsonkami" i „garniturami" wchodziła prężnym krokiem do firmy. Pochłaniał ją bez reszty system. Bez uczuć, człowieczeństwa, z zaplanowanym grafikiem spotkań. W szumie drukarek, szeleście papierów poświęcała swoje cenne godziny. W imię czego? Jakich wartości? Pieniędzy, których i tak miała wystarczająco? Izolacji od rodziny? A może tutaj, w tym szklanym biurowcu, było łatwiej niż w domu? Nie trzeba było się wysilać, by okazać komuś uczucia, zrozumieć, przytulić. Jej palce dotykały zimnego ksero, klawiatury komputera i przycisków telefonicznych. Życie z maszynami jest łatwiejsze.
Gdyby nie przyjaźń z Kaliną i Dorotą stałaby się robotem. Tylko one nadawały jej życiu sens.
Kalina
Natknęli się na siebie w supermarkecie. Oboje stali w jednej kolejce do kasy. Ona obładowana sprawunkami. On kupował tylko colę.
- To ty? - jej serce trzepocze jak oszalałe. To był naprawdę on - Krzysztof.
- To ja - potwierdziła, jakby to nie było oczywiste.
- Tyle lat - mówi on.
- Tak - powtarza ona.
Napięcie rośnie z minuty na minutę. Jedna krótka chwila, a potrafi zmienić wszystko. Nic już nie będzie takie samo. W jednej minucie powracają wszystkie wspomnienia.
Chciała odejść, tak po prostu, tak jak kiedyś zrobił on, ale nie mogła. Stała jak słup soli i patrzyła w jego piękne, duże, orzechowe oczy. Znów ujrzała w nich psotne figliki.
- Masz chwilę? - zapytał.
Nie miała chwili, spieszyła się do domu, by ugotować obiad, a potem pędziła na aerobik.
- Mam - odparła bez namysłu. Dla niego chciała mieć znów mnóstwo chwil.
Ich historia była banalna. Ktoś powiedziałby, że dziecinna. Bo przecież kiedy się w sobie zakochali, byli dzieciakami, nieokrzesanymi nastolatkami. Chodzili do jednej klasy w liceum. Ona - wzorowa uczennica, prymuska. On - leser, ale zdolny. Któregoś dnia poprosił ją, aby wytłumaczyła mu coś z matematyki, to były chyba sinusy czy cosinusy. Zgodziła się. Nawet nie otworzyli zeszytów. Rzucili się na siebie. Rozpaleni nastolatko-wie. Całowali się nieumiejętnie, zachłannie, gorąco. Wysysali ze swoich ust całą młodość i szaleństwo.
Nie wie, dlaczego, ale zapamiętała, jak lizali lodowe sople. Był środek zimy, siarczysty mróz, a im zachciało się lodów. Żadne z nich nie miało przy sobie pieniędzy, dlatego z daszku pobliskiego warzywniaka zerwali sople. Lizali je i śmiali się do rozpuku. A potem całowali się pod jej domem, aż nie czuli ust, spierzchniętych od zimna i ich śliny. Pisał dla niej wiersze, takie nieudolne rymowanki. Była dla niego muzą i boginią. Z nim przeżyła swój pierwszy raz. Kobiety pamiętają swoich pierwszych mężczyzn. Nieważne, czy było im z nimi dobrze, czy źle, ale pamiętają. Jej było z nim bardzo dobrze, a może była tak bardzo w nim zakochana, że tylko jej się zdawało. Co może wiedzieć o seksie i spełnieniu osiemnastolatka?
Do tej pory zastanawia się, co on w niej widział. Zwyczajna dziewczyna, raczej szara myszka, a on wysoki, przystojny blondyn o orzechowych oczach i silnie zarysowanej szczęce. Jego pełne usta smakowały migdałami. To też doskonale pamięta, a wszystko przez to, że tonami jadł ciasteczka migdałowe, które piekła mu babcia.
Chciała odgonić od siebie przeszłość, jednak nie była w stanie, kiedy na niego patrzyła. Mężczyzna z przeszłości stał przed nią. Tak samo bosko przystojny, a ona topniała pod jego spojrzeniem niczym lody w lipcowe południe.
Nie! - pomyślała. - On przecież mnie skrzywdził.
- Przepraszam cię, ale przypomniałam sobie, że jestem umówiona - powiedziała po chwili milczenia, jakie zapadło między nimi.
- Może kiedy indziej? Jutro, pojutrze? Kawa, lampka wina? Powspominamy stare, dobre czasy. Tu masz na mnie namiary - wcisnął jej w rękę wizytówkę.
Mogła ją wyrzucić, zgnieść, zdeptać, jednak zacisnęła dłoń na białym kartoniku i schowała go do portfela.
- Zadzwonisz? - spytał swoim lekko ochrypłym głosem.
- Nie wiem - odparła zgodnie z prawdą.
- Będę czekał - powiedział z uśmiechem. - Pięknie wyglądasz - rzucił jakby mimochodem w jej stronę, kiedy już odchodziła.
„Pięknie wyglądasz" - w jej sercu kolejna burza. W głowie kłębi się tabun sprzecznych emocji.
Wyszła ze sklepu na deszcz. Chciała złapać autobus, ale zrezygnowała z tego. Musiała przewietrzyć umysł z głupich myśli,
które ją nachodzą. Przystanęła przy kiosku, bezmyślnie gapi się w wystawę, po czym kupuje miętówki. Po półgodzinnym spacerze jest cała mokra. Jakoś dziwnie jej to nie przeszkadza. Wchodzi do mieszkania i stawia torby z zakupami na blacie w kuchni. Z pokoju dobiegają ją dźwięki spokojnej muzyki. Uchyla drzwi. Miękkie światło lampki oświetla mężczyznę, jej mężczyznę, z którym jest już od dziesięciu lat. Dziesięciu długich lat.
Były wzloty i upadki, jednak mimo wszystko się kochali, a przynajmniej tak się jej wydawało. Chociaż ostatnio w ich związku coś się psuło. Sama dokładnie nie wiedziała, w czym tkwi problem. Może za dużo kurzu osiadło na tej długoletniej znajomości? Odczuwała pewien niedosyt. Czuła, że tkwi w martwym punkcie. Męczył ją ten niezalegalizowany związek. Dokoła niej koleżanki już dawno powychodziły za mąż i mają śliczne, pyzate dzieci. A ona? Nie jest nawet zaręczona. Potrzebuje pewności, poczucia bezpieczeństwa. Nie mogą całe życie ze sobą chodzić. Żyć z doskoku. Zawsze marzyła o cichym ślubie, gdzieś w małym, drewnianym kościółku w górach. Bez pompy i przepychu. Wypowiedzieliby sakramentalne „tak" w magicznym miejscu, a potem wspięli się na jakąś górę i rozkoszowali wzniosłą chwilą. Kiedy tylko poruszała temat małżeństwa z Piotrem, on stawał się nerwowy, bąkał pod nosem, że jeszcze „nie teraz", że „nie jest gotowy". I to „nie teraz" trwało już dobre osiem lat. Może z tamtym mężczyzną, mężczyzną z przeszłości, już dawno założyłaby rodzinę?
- Cześć, kochanie! - muskularne ramiona otuliły ją wpół.
- Cześć!
- Jak minął dzień? - całuje ją w kark, a ona odskakuje jak oparzona.
- Dobrze.
- Coś nie tak? - wyczuwa napięcie.
- Wszystko w porządku.
Kłamie. Nie jest w porządku.
- Skoro tak twierdzisz... - Piotr odsuwa się od niej, po czym z powrotem siada na kanapie. -Przyszedł rachunek za światło.
- Znowu? Ile?
- Dużo.
- Nie wiem, dlaczego tyle płacimy za te cholerne rachunki! - wybucha Kalina.
Piotr od trzech miesięcy nie pracuje. Redukcja etatów. Był grafikiem komputerowym w potężnej korporacji. Wydawać by się mogło, że to ciepła i pewna posadka. Aż tu któregoś dnia bach! Praktycznie z dnia na dzień został wysadzony z fotela przez dziewiętnastoletniego siostrzeńca prezesa. Początkowo popadł w jakiś marazm. Nie, to nie była depresja, raczej zwątpienie, brak wiary w siebie, pewne rozgoryczenie. Rozumiała, wspierała. Tylko że sama ledwo wiązała koniec z końcem. Pół roku temu zdecydowała się na otwarcie swojego biznesu - butiku z ekskluzywnymi kreacjami. Na razie tonęła w długach i kredytach. Biznes dopiero raczkował. Co prawda, z dnia na dzień przybywało klientów, ale droga do prawdziwych pieniędzy była jeszcze bardzo długa. Po miesiącu zaczął szukać pracy, jednak żadna mu nie odpowiadała. Po trzech jakby spoczął na laurach. Jej cierpliwość się kończyła.
- Może poszedłbyś do pracy?
- Kochanie...
- Nie, kochanie! - przerywa mu Kalina. - Zawsze możesz być dostawcą pizzy. Duma ci na to nie pozwala? Ambicja? Mam to w nosie. Nie mam zamiaru dłużej cię utrzymywać, darmozjadzie - wiedziała, że przegięła. Przez pewien czas to on ją utrzymywał i nie usłyszała od niego żadnego słowa skargi.
Piotr otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
- Właśnie chciałem ci powiedzieć, że zadzwonili do mnie z agencji reklamowej w sprawie pracy. Zaczynam w przyszłym tygodniu.
Poczuła się cholernie głupio. To wszystko przez to spotkanie w sklepie. Nie potrafiła racjonalnie myśleć i wszystko dookoła ją drażniło, a najbardziej Piotr.
- Przepraszam - wymamrotała. Zrobiło się jej smutno.
- Nie ma sprawy - Piotrek kładzie dłoń na jej dłoni - po prostu miałaś gorszy dzień.
- Tak. Masz rację, gorszy dzień - westchnęła ciężko.
Jej mężczyzna, jak gdyby nigdy nic, uśmiecha się do niej promieniście, ale ona myślami jest już gdzieś indziej. Wspomina dawne czasy ze swoją „pierwszą miłością".
Wieczorem bierze prysznic. Ciepła woda otula jej ciało, a ona myśli o tamtym przypadkowo spotkanym po latach. Coś się w niej budzi, czuje, że odradza się w niej kobieta. Rozkwita. Myśli o nim. Roztrząsa wciąż od nowa każde wypowiedziane przez niego słowo. Analizuje. Wyobraża sobie siebie w jego ramionach. Jak jedzą wspólnie kolację, w blasku świec. On otwiera butelkę wina i nalewa purpurowy płyn do kieliszków. A potem karmi ją ostrygami, które jeszcze bardziej rozbudzają pożądanie. Już po chwili jego usta wędrują po jej szyi. Są ciepłe i lepkie. Cała drży, tak jak wtedy... Tylko że to było wieki temu.
Dzwoni do Doroty i opowiada o spotkaniu z Krzyśkiem. To Dorota uratowała ją przed totalnym zatraceniem się w rozpaczy, kiedy z nią zerwał... telefonicznie. Na konfrontację twarzą w twarz nie miał odwagi. Siedziała wtedy całymi dniami w mieszkaniu i ryczała. To nawet nie był płacz, a ryk. Dziki, przepełniony bólem. Była jedną z tych żałosnych kobiet, które potrafią miesiącami płakać za facetem. Ba, każdy jest w takiej sytuacji żałosny, mężczyźni też... Ale on nie rozpaczał. Już dwa dni po ich rozstaniu miał czelność pokazać się na imprezie u ich wspólnych znajomych z tamtą - jego „nową blond miłością". Obściskiwali się namiętnie na jej oczach. [...]